Epilog

Moi drodzy i tak bardzo kochani!
Tak naprawdę od dawna mnie tu nie ma. W chwili, kiedy Onet skasował mi bloga, całkiem straciłam zainteresowanie taką formą publikowania twórczości. Nadal znajdziecie mnie na Wattpadzie oraz FF.net, jednak WordPress i jego obsługa mnie zwyczajnie irytują… Nic na to nie poradzę. Mimo to postanowiłam dla porządku zamieścić również tutaj zakończenie historii Yen i Severa. To była długa i wyboista droga, jak usłyszycie za moment od naszych bohaterów. Nie zliczę, ile lat mi zabrała… No dobra, zliczę, ale po prostu wstyd się przyznać. Mam nadzieję, że przez ten czas (mimo moich zniknięć, mimo ogromnych odstępów między kolejnymi częściami, mimo mojej legendarnej niesłowności) bawiliście się równie dobrze jak ja. Bo ja kocham „Żonę dla Śmierciojada” miłością, jakiej nie da się opisać rozsądnymi słowami.
Nie mam pojęcia, w jakiej formie to się opublikuje i czy wszystko się za moment nie rozsypie. Tak szczerze, ledwo mi to wszystko tutaj chodzi. Ale nic to! Zapraszam Was wszystkich na wielki finał!

Ukłony,
Meadager Szalona


Brown-eyed boy meets blue-eyed girl 
Oh oh oh, the sweetest thing 
You can sew it up but you still see the tear 
Oh oh oh, the sweetest thing 
Baby’s got blue skies up ahead 
But in this I’m a rain cloud 
You know we got a stormy kind of love 
Oh oh oh, the sweetest thing
 (U2: The Sweetest Thing)

Kitty błyskawicznie podniosła się z leśnej ściółki i z właściwą sobie energią otrzepała się z kurzu i igliwia. Na koniec wyjęła z rozczochranych włosów gałązki, po czym westchnęła nieco melancholijnie. Rosmerta i tak miała gorzej. Wylądowała w jeżynach. 

– Jestem pewna, że zrobił to specjalnie – stwierdziła z przekonaniem osoby niezwykle w tej materii doświadczonej. 

– Daj spokój, Ros. To mógł być przypadek.

– „Mógł” a „był” to dwie zupełnie różne rzeczy.

– Khm.

Zielona ściana lasu jakby nieco się rozstąpiła, gdy Severus wychynął zza najbliższego drzewa niczym diabeł z pudełka. Nie uczynił przy tym, naturalnie, najcichszego nawet dźwięku. Ramiona splótł obronnie na piersi, ale uśmiechał się podejrzane radośnie, co Rosmerta zinterpretowała jako potwierdzenie tezy o zamachu.

– Bo zrobiłeś to specjalnie, prawda? – oskarżyła go.

– Bynajmniej – odpowiedział z kamienną twarzą. – Możecie mnie obwiniać o całe zło tego świata, proszę bardzo, jednak źle skalibrowany świstoklik to lekka przesada. Pozostałe trafiły do miejsca przeznaczenia. 

– Byłoby prościej, gdybyście z Yen zwyczajnie podali nam adres. Jak cywilizowani ludzie. – Kitty podrzuciła pomysł, który mistrzowi eliksirów wydał się tak rewolucyjny, że aż się skrzywił.

– Zaklęcia ochronne to uniemożliwiają.

– Zapewne te zaklęcia są o wiele bardziej wymyślne niż czary osłaniające ministerstwo – rzuciła złośliwie Ros.

– Naturalnie. 

Severus prawdopodobnie uznał jej słowa za komplement, bo spojrzał na nią nieco łaskawszym okiem. Machnął od niechcenia różdżką, usuwając z jej ubrania plamy z jeżyn, a następnie do reszty odkurzył Kitty. 

– Proszę za mną – polecił, odwracając się i natychmiast znikając za zasłoną zieleni.

Kobiety podążyły za nim w obawie, że jeżeli nie będą dostatecznie szybkie, gospodarz wykorzysta pierwszą nadarzającą się okazję, żeby je zgubić. Znały go dobrze, zbyt dobrze. Yenlla mogła próbować (i Merlin wie, że próbowała zawzięcie), ale nigdy nie zdołałaby go zmienić. Zresztą, efekt końcowy takiego zabiegu na pewno by jej się nie spodobał. Ta dwójka była siebie warta.

– A więc ten wypadek ze świstoklikiem… to absolutny przypadek? – drążyła Rosmerta, która nigdy nie wiedziała, kiedy przestać. Ani jak dobierać sobie przeciwników na odpowiednio niskim poziomie.

– Tak – odpowiedział Snape zaskakująco spokojnie, choć ani na moment nie zwolnił kroku, ignorując fakt, że kobiety za nim nie nadążają.

– Drobny wypadek losowy?

– Jak najbardziej.

– Cichutki chichot losu?

Kitty trąciła przyjaciółkę ramieniem, ale Severus nadal zachowywał nadludzki spokój. Spojrzał na nie tylko w taki sposób, że pani Johnson od razu pomyślała o zadaniu domowym, którego nie odrobiła dwadzieścia kilka lat temu w Hogwarcie. 

– Progi naszego domu stoją przed wami otworem – zapewnił nieco sztucznym głosem gospodarz.

– Kiedyś nie byłeś taki gościnny – wypomniała mu nieznośna Rosmerta.

– To było dawniej, teraz… Złożyłem obietnicę.

Madame być może nadal by go drażniła, lecz wtedy Kitty zdecydowanie przejęła inicjatywę – uszczypnąwszy uprzednio przyjaciółkę z całej siły. Wiedziała, że Snape nigdy ich nie lubił, podobnie zresztą jak wszystkich koleżanek czy znajomych pięknej Yen. Tuż po wojnie wymusił na niej, żeby odcięła się od nich, co nikomu nie wyszło na dobre. Nic dziwnego, że tym razem się starał, stawka znacznie wzrosła. Kitty, w przeciwieństwie do Ros, nie chciała dopuścić do tego, aby pożałował swoich ustępstw. 

– Czy zgodziła się w końcu za ciebie wyjść? – zapytała, gładko zmieniając temat, a przy okazji zadając cios znacznie celniej niż Rosmerta. Wszak ona również miała prawo do drobnej zemsty… Jednak przede wszystkim była ciekawa. 

Snape omal nie pękł, próbują zatrzymać w sobie wyniosłe prychnięcie. Potem bez ostrzeżenia przyspieszył kroku.

– Nie – odpowiedział niechętnie.

– Uparta jest.

– Owszem – zgodził się.

– Podała powód?

– Wiek.

– Jest za stara? – zatroskała się fałszywie Ros.

– Za młoda – sprostował lojalnie Severus. – Przynajmniej tak twierdzi.

– Oj – rzuciła Kitty.

– Khm.

– Czy to jedyna przyczyna? – kontynuowała dociekania pani Johnson.

– Oczywiście, że nie. Oprócz tego była łaskawa stwierdzić, że „do trzech razy sztuka„. A skoro wychodziła za mąż już dwa razy, ten ostatni postanowiła zachować sobie na…

– Lepszą okazję? – podrzuciła Rosmerta.

– Czarną godzinę – odgryzł się mistrz eliksirów, zanim zdążył pomyśleć, że (mimo zabawnej gry słownej) stawia go to w złym świetle.

– Ta kobieta cię wykończy – stwierdziła empatycznie Kitty.

– Prawdopodobnie.

– Daleko jeszcze? – wtrąciła z kolei Rosmerta, która szybko się męczyła, a potem zaczynała marudzić.

– Gdzie wy mieszkacie? – poparła ją Kitty. – W domku na kurzej łapce?

Podobnie ekscentryczny koncept mieszkaniowy zdecydowanie pasowałby do Snape’a, ale obie przyjaciółki Yen szczerze wątpiły, aby jego aktualna połowica się na to zgodziła. Rosmerta i Kitty słyszały, że mistrz eliksirów nabył drogą kupna jakiś tajemniczy budynek, który roboczo nazywał domem, ale ani nie wiedziały, jak wygląda, ani nawet nie miały pomysłu, jak go sobie wyobrażać. Zarówno Yenlla, jak i Severus byli w tym względzie nieprzewidywalni. Wiadomo było tylko, że domostwo wymagało długiego remontu i wielu usprawnień przed przeprowadzką. Dlatego zanim otwarto jego podwoje przed zaproszonymi gośćmi, mała Alicja Ariadna Snape zdążyła skończyć rok. Zabawnym zbiegiem okoliczności jej urodziny wypadały dokładnie tego pięknego majowego dnia, gdy Ros, Kitty i Severus przedzierali się razem przez gęsty las.

Mistrz eliksirów jak zwykle wędrował przed siebie, nie przejmując się nikim ani niczym. Nie zwracał uwagi na kobiety oraz nie raczył odpowiedzieć na ostatnie pytanie. Wiedział, że to strata czasu, bo wkrótce gościnie same się przekonają, gdzie je prowadzi.

Las zaczął się powoli przerzedzać, a później jakby… porządkować. Pojawiły się wyraźniejsze alejki, a drzewa ustawiły się w odgórnie przemyślane linie i zagajniki. Naturalnie było to tylko ogólne wrażenie, bo park – a Kitty i Ros szybko zrozumiały, że las właśnie przemienił się w park – nadal wymagał mnóstwa pracy. Należało koniecznie wykarczować krzaki, powyrywać chwasty i przyciąć wybujałe drzewa.

– Czy park należy do posiadłości? – odezwała się ponownie Kitty. – Trzeba przyznać, że jest dość imponujący.

– Kiedyś będzie – odparł niewzruszony komplementem Snape. – Aktualnie mamy inne priorytety.

Krukonka ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Dom?

– Niestety. Nadal nie jest gotowy, ale Yen się uparła.

– Nic dziwnego, tamto mieszkanie było malutkie…

– I nie dało się powiększać w nieskończoność. Ktoś w ministerstwie w końcu zwróciłby uwagę. To nie są proste zaklęcia, a po mugolskiej stronie balansują na granicy legalności. 

– Czy właśnie dlatego tym razem postanowiliście osiedlić się w samym środku totalnego wygwizdowa? – dodała marudnie Rosmarta, która ledwo dotrzymywała im kroku. – Daleko jeszcze?

Severus wzruszył ramionami, co znaczyło zapewne, że nie… Albo że niezbyt go to wszystko interesuje, a tak w ogóle to droga wolna, nikogo nie trzyma na swoim terenie na siłę. Ros chyba zrozumiała ten niemy komunikat, bo zatrzymała kolejny komentarz dla siebie. 

Szczęśliwie park wkrótce się skończył, płynnie przechodząc w ogród. Ogród, który po raz pierwszy zapalił w głowie Kitty ostrzegawczą lampkę. Był zwyczajnie zbyt duży, żeby wyglądać niewinnie. Żwirowe alejki, krzyżujące się pod idealnie wymierzonym kątem prostym, rozbiegały się we wszystkich kierunkach, dzieląc przestrzeń na przemyślane sektory. Wokół kwitły kwiaty i ozdobne krzewy, a także wznosiły się klomby i cokoły, na których – o zgrozo! – zapewne coś się wcześniej znajdowało. Nie daj Merlinie, posągi cherubów i roznegliżowanych nimf. Jednak absolutny szczyt wszystkiego stanowiła fontanna. Kto, na bogów, stawia w ogrodzie fontanny?!

Odpowiedź nadeszła szybciej, niż Kitty mogła sobie tego życzyć. Za kolejnym zakrętem drzewa, krzewy i chaszcze wreszcie się przerzedziły, a wtedy jej zszokowanym oczom ukazał się…

– O Roweno! – wyrwało się nieszczęsnej pani Johnson. – Co to jest?!

– Dom. A na co wygląda? – odparł niewzruszenie Severus.

„Dom. Domek. Domeczek”, przedrzeźniała go w myślach na wpół świadomie, wpatrując się w olbrzymi pałac usytuowany na niewielkim wzniesieniu po drugiej stronie francuskiego ogrodu. Prowadziła do niego szeroka alejka, która docierała aż do kilku niskich stopni wspinających na rozległy taras ulokowany wokół tylnego wejścia. 

Kompletnie nie tego się spodziewała. Kitty w swej naiwności sądziła raczej, że nauczony doświadczeniem Severus zainwestował w niepozorny budyneczek godny skromnej klasy średniej, w jakim mieszkali wcześniej państwo Lupin. Jedyna różnica miała polegać na bezpiecznym położeniu na prowincji, z dala od ciekawskich sąsiadów i obiektywów paparazzi, gdzie mógłby spokojnie pracować i mieć oko na swoją nieznośną aktoreczkę i potencjalnie kłopotliwą latorośl (genów nie da się oszukać). Tymczasem snobistyczna posiadłość mogłaby z powodzeniem stanąć do konkursu na scenografię do najnowszej ekranizacji dowolnej powieści Jane Austen. Pod warunkiem, że udałoby się zasłonić jakimś sprytnym zaklęciem wszystkie te wieżyczki, blanki, rzygacze, gzymsy i inne neogotyckie cuda w połączeniu z secesyjnymi dodatkami w postaci wymyślnych balkoników i wijących się żelaznych elementów w okratowaniach okien, które jakiś szaleniec uznał najwyraźniej za idealną ozdobę posiadłości ziemskiej. Wszystkie te nadprogramowe dodatki nadawały budynkowi mrocznego charakteru, którego nie powstydziłby się sam Salazar Slytherin. 

– Nie wierzę – szepnęła Kitty.

Znajdowali się na tyłach posiadłości, więc wolała sobie nie wyobrażać, jak wygląda jej – zapewne równie eklektyczny i majestatyczny – front. Nawet spadzisty dach był w centralnej części zwieńczony wymyślnym balkonikiem, gdzie znajdował się pewnie kolejny taras – idealny do prowadzenia astronomicznych obserwacji. Kitty była pewna, że dostrzega tam gdzieś lunetę. Czegoś takiego właśnie należało się spodziewać po Yenlli i Severusie: braku umiaru i… zapewne również rozległych piwnic.

– Po prostu w to nie wierzę – powtórzyła.

Snape znakomicie udawał, że nie rozumie jej poruszenia. 

– Dom jak dom – rzucił obojętnie, a wtedy pani Johnson spiorunowała go wzrokiem. 

– To nie jest dom! Kupiłeś to dziwactwo w takiej formie czy sam udekorowałeś?

– Zrekonstruowałem. Jeszcze parę miesięcy temu to była zwykła ruina, pięćdziesiąt procent tego, co widać, nadal stanowi iluzję. Wykończony jest zaledwie parter i pierwsze piętro.

Gdy zbliżyli się do posiadłości, Severus postanowił zademonstrować jej stan faktyczny. Machnął od niechcenia różdżką i szczytowe ściany rzeczywiście stały się przezroczyste i rozmigotane jak źródlana woda w słońcu. Było przez nie widać kołyszące się na wietrze drzewa po drugiej stronie dworzyszcza.

– Oj – pisnęła Kitty, gdy zwyczajnie zabrakło jej słów. 

Rosmerta tylko kiwnęła głową. Była tak wstrząśnięta, że ledwie poruszała nogami. 

– Jak? – wyrzuciła z siebie pani Johnson. Chciała powiedzieć więcej, jednak odkryła, że jeden prosty pytajnik idealnie wyraża jej stan ducha. „Jak?!” leżało u podstaw absolutnie wszystkiego. 

Mistrz eliksirów – paradoksalnie – wydawał się równie zaskoczony rozwojem wypadków. Może nie było tego słychać w jego pewnym siebie, przemądrzałym tonie, ale w oczach czaiło się identyczne zaskoczenie i lekki obłęd. Pewnie sam nadal do końca nie wierzył w to, co się działo.

– Odtwarzanie mugolskiej architektury nie należy do zadań prostych, łatwych i przyjemnych – perorował. – Trudno znaleźć fachowców po magicznej stronie, a mugolskie ekipy generują dodatkowe problemy, gdy przychodzi do wplatania zaklęć w elementy konstrukcyjne. Systematyczne czyszczenie pamięci zajmuje mnóstwo czasu i wymaga tony zezwoleń. Dlatego roboty przeciągają się w nieskończoność.

– Tak, tak – odpowiedziała głucho Kitty. – A tu jeszcze dwa piętra…

– Plus strych – skorygował. – Yen zamierza zorganizować tam salę baletową do ćwiczeń. 

– No tak, naturalnie.

W międzyczasie wycieczka wspięła się już po kilku schodkach na taras. Severus przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza i otworzył przed paniami drzwi balkonowe. 

– Zapraszam do środka. 

Nie miały nic więcej do dodania. Odważnie przekroczyły próg neogotyckiej jaskini Nietoperza. 

***

Piękna Yen oczekiwała przyjaciółek w największym salonie, gdzie zgromadzili się wcześniej przybyli goście, których świstokliki nie zawiodły – czyli przerażony niemal na śmierć Jonathan Johnson z córkami. Mąż Kitty z filozoficznym spokojem znosił znajomość z wilkołakiem, ale emerytowany Śmierciożerca to było dla niego zdecydowanie zbyt wiele. Wprawdzie wcześniej widział profesora Snape’a jedynie przelotem, gdy wraz z Kitty odwiedzał jej koleżankę w szpitalu, jednak to mu wystarczyło, żeby nie chcieć powtarzać tej przyjemności nigdy więcej. Niestety, towarzysko zobligowana żona nie zamierzała mu tego darować. Zresztą, ta sama żona, która teraz wkraczała do salonu u boku wspomnianego Śmierciożercy i chyba ani trochę jej to nie przeszkadzało. Uśmiechała się i przekomarzała z nim, dopóki nie stanęła jak wmurowana na progu pokoju. 

Tak, dekoratorskie zapędy państwa Snape trudno było pogodzić i jakoś rozsądnie wypośrodkować. Już na pierwszy rzut oka dało się poznać, że w imponującym wnętrzu ścierają się dwa wyraźne style dekoracyjne: konserwatywny klasycyzm w wykonaniu szkoły ślizgońskiej i rozpasane rokoko w stylu późnego yenllizmu. Od różowego dywanu po kryształowy żyrandol i wężowate uchwyty na świece – nic nie trzymało się kupy. 

Pani domu, od stóp do głów odziana w eleganckie kremowe koronki, rozsiadła się w centralnym punkcie wielkiej pluszowej wersalki i większość uwagi poświęcała utrzymaniu w jednym miejscu wiercącego się niespokojnie berbecia, który za żadne skarby nie chciał siedzieć na jej kolanach. Nie mogła to zresztą być wygodna pozycja, skoro Yen raczej pozowała niż siedziała, starając się wyglądać jak najkorzystniej w swojej imponującej sukni. Alicja także została raczej udekorowana niż ubrana. Miała na sobie coś, co wyglądało jak miniaturowa wersja hogwarckiego mundurku: zielona plisowana spodniczka, krawacik, kaszmirowy sweterek. A na czubku głowy olbrzymia kokarda, którą biedne dziecko starało się za wszelką cenę z siebie zrzucić – co też stanowiło główną przyczynę całego tego wiercenia. 

– Siedź spokojnie, kochanie – syczała jej urodziwa matka samym kącikiem ust, żeby przypadkiem nie popsuć idealnego obrazka.

A zatem Yenlla siedziała na kanapie i najspokojniej w świecie dyskutowała z pochylonym ku niej Remusem. Rosmerta natychmiast skorzystała z okazji i ruszyła w ich stronę, z ulgą uwalniając się od towarzystwa Snape’a. Kitty jednak – nieskończenie bardziej wrażliwa i czujna od koleżanki – zauważyła, jak bardzo zmienił się wyraz twarzy mistrza eliksirów na widok Lupina. Jego rysy nabrały ostrości i wyglądał teraz jak wygłodniały pies. Pani Johnson została przy nim chwilę dłużej.

– Jeżeli jesteś aż tak zazdrosny, może nie powinieneś był prosić, żeby został jej ojcem chrzestnym?

Severus drgnął, zapewne zdziwiony, że dalej ma towarzystwo.

– To była słuszna decyzja – mruknął.

– Niby dlaczego?

Próbował spłoszyć ją spojrzeniem, ale Kitty nie dawała się tak łatwo wystraszyć. Od czasu do czasu lubiła go podręczyć.

– Bo tak wypadało – burknął wymijająco.

Nie miał ochoty poruszać tego wyjątkowo grząskiego tematu. Mistrz eliksirów tym razem starał się postępować właściwie, do tego nawet bardziej niż bardzo. Ostatecznie Lupin przez blisko pół roku był przekonany, że to jego dziecko, chyba coś mu się z tego tytułu należało. 

Kitty westchnęła, po czym jeszcze raz, z większą niż wcześniej uwagą, przyjrzała się Yen. Miała teraz o wiele lepszy widok, skoro piękna szelma wstała, aby wyściskać Rosmertę. Kitty już z daleka widział olbrzymi pierścień ze szmaragdem na jej serdecznym palcu. Wyglądał jak starożytny rodowy artefakt, problem jedynie w tym, że pod tym dachem zdecydowanie brakowało spadkobierców jakichkolwiek wielkich rodów, które mogłyby przekazywać go sobie w spadku. Snape musiał dokładnie przeczesać magiczne lombardy w poszukiwaniu tak ekstrawaganckiej ozdoby, która niemal całkowicie zasłaniała brzydką obrączkę także znajdującą się na dłoni Yenlli. Tak, nadal ją nosiła. Severus – nie ukrywający już tak uparcie dłoni po kieszeniach – również się z nią nie rozstawał. Paskudni pozerzy i skończeni hipokryci nie potrzebowali oficjalnej ceremonii, żeby się obnosić ze srebrnymi kółkami. Nic się nie zmieniło! Zielone klejnoty połyskiwały również w kolczykach na uszach rozanielonej Yen i w jej naszyjniku, który od czasu do czasu wyglądał na świat spośród drogich koronek przy dekolcie. Tak udekorowana gospodyni wprost jaśniała, i to nie tylko z powodu wszystkich tych kamieni. Była wreszcie – ostatecznie i bezwstydnie – całkowicie uszczęśliwiona w swojej próżności. Miała komfortowy dom i mężczyznę, który z jakichś kompletnie niezrozumiałych względów postawił sobie za cel życia spełnianie wszystkich jej zachcianek. A przynajmniej Yen nadal żyła w iluzji, że tak właśnie jest i będzie. 

– Myślałam, że nie da się jej bardziej rozpieścić – szepnęła Kitty do stojącego obok mistrza eliksirów. – Nie po tym, co zrobili jej rodzice, babcia, dziadek, kilka lat w prywatnej szkole i cały ten show-biznes, ale ty, Severusie… Ty zrobiłeś z niej ślizgońską księżniczkę!

– Księżną – poprawił odruchowo. – Taki jest właściwy termin na określenie żony księcia.

Pani Johnson omal się nie zakrztusiła, słysząc tak bezpośrednie stwierdzenie. Niemal jakby mu to wszystko zupełnie nie wadziło. Co Yen zrobiła z tym biednym facetem?

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi – rzuciła. – Nie boisz się, że przesadzisz? Wielu próbowało ją kupić za pieniądze i gdzie są teraz? Yen wcale nie jest taką materialistką, za jaką chciałaby uchodzić.

– Mylisz się, Kit-Kat – odpowiedział niby złośliwie, ale nie dała się nabrać. Widziała błysk w jego ciemnych oczach. – Ja nie kupuję, ja sprzedaję marzenia.

– I na pewno nie idziesz na zbyt duże ustępstwa?

Teraz naprawdę się uśmiechnął. I to w sposób, jakiego nie widziała u niego nigdy wcześniej.

– Nie. Nie ma czegoś takiego.

Niewiele z tego wszystkiego zrozumiała, więc dała mu wreszcie święty spokój. Przecież przyszła odwiedzić Yen i swoją małą chrześnicę. Piękna panna Ponownie-I-Być-Może-Już-Na-Stałe-Honeydell na jej widok momentalnie rozpłynęła się w swoich firmowych, aczkolwiek nieco wymęcznych, uśmiechach. I wtem nagłe oświecenie spłynęło na Kitty, gdy znalazła się na tyle blisko, aby zobaczyć, że kolczyki Yen to wcale nie dizajnerska biżuteria, tylko transmutowane irlandzkie koniczynki. 

Miała ochotę roześmiać się w głos.

– Och, kochanie! – zawołała Yenlla, przekazując dziecko nieco zdziwionemu rozwojem wypadków Remusowi i chwytając w objęcia przyjaciółkę. – Tak się cieszę, że cię widzę. I przepraszam, że ci nie wierzyłam. Macierzyństwo to taka ciężka praca! Nie mam praktycznie ani chwili dla siebie.

Kitty siłą powstrzymała się od przewrócenia oczami i zgodnie pokiwała głową. Wszak zdążyła już zauważyć, że gdy tylko Alicja wylądowała na kolanach wujka Remusa, w jednej chwili, niczym duch, pojawiła się przy nim Błyskotka, aby w odpowiednim momencie sprytnie przejąć dziecko (pani Johnson mogła się tylko domyślać, że przyczajony gdzieś w kącie Snape wydał jej odpowiednie dyspozycje). Co do umalowanej, wyfiokowanej i świeżej jak wiosenna bryza pani Tak-Jakby-Snape, to Kitty nie miała wątpliwości: guzik wiedziała o męczarniach młodych matek. W jej domu stale rezydowała przynajmniej jedna niania – wyłoniona w drodze kompletnie obłąkanego castingu i przynajmniej szósta z kolei, bo żadna nie spełniała w pełni wyśrubowanych wymagań profesora ani nie wytrzymywała długo humorów gwiazdy. Dodatkowo nieodpowiedzialnych rodziców regularnie odwiedzała polecona przez panią Paddington pielęgniarka, a chodziły też słuchy, że w posiadłości Snape’a przechodzą chrzest bojowy wszystkie aspirujące praktykantki z zakresu magomedycyny dziecięcej. Nie wspominając nawet o tym, że mistrz eliksirów podobno szukał już guwernantki. Jeżeli wziąć pod uwagę skomplikowany proces rekrutacyjny, nic dziwnego, że zaczynał tak wcześnie… Być może odpowiednia kandydatka jeszcze się nie urodziła.

– Orka na ugorze, dosłownie – ciągnęła swoje żale Yen, dramatycznym gestem przykładając dłoń do czoła.

Była przy tym wystrojona w suknię z najnowszej kolekcji Madame Malkin, wymalowana, uczesana i ogólnie zadbana ponad wszelkie pojęcie. A także smukła jak zawsze, ponieważ w czasie ciąży – pomiędzy kolejnymi atakami depresji i histerii – nie zdążyła wiele przytyć. Dla porównania, gdy Kitty została matką, nie miała do pomocy nikogo poza swoją niezbyt przepadającą za niemowlakami teściową i wyglądała jak dziewięć nieszczęść (pierwsze osiem nie oddawało dostatecznie wiernie ogromu tragedii).

– Będzie lepiej – pocieszała przyjaciółkę, zachowując wszelkie komentarze dla siebie. – Dzieci szybko rosną.

– Oby, bo inaczej oszaleję – grała swoją rolę Yenlla. – Nie wiem, co za idiota powiedział, że macierzyństwo to najbardziej naturalny stan dla kobiety, ale chętnie bym to z nim przedyskutowała. 

Kitty uśmiechnęła się, jak miała nadzieję, współczująco, po czym całą swoją uwagę skierowała na Alicję. Dziewczynka zdołała w końcu zedrzeć z głowy kokardę i z satysfakcją cisnęła nią o podłogę. Pani Johnson jeszcze nigdy nie widziała w dziecięcych oczkach tak miażdżącego poczucia tryumfu. 

– Ani mi się waż! – Yen nie dała jej się długo cieszyć zwycięstwem. Machnęła z rozmachem różdżką i kokarda znalazła się z powrotem na ciemnych, prostych jak druty włosach Alicji. – Bo użyję Przylepca. 

Dziecko nie rozpłakało się, pewnie było na to zbyt dumne. Spojrzało za to na nią z wyrazem czystej, pałającej nienawiści. Kitty ponownie z lękiem pomyślała o nieodrobionej pracy domowej, widać to spojrzenie również było dziedziczne. Postanowiła wkroczyć, zanim Yen faktycznie przeklnie swoje własne dziecko, i odwrócić uwagę Alicji urodzinowym prezentem.

– Cześć, królewno. Zobacz, co dla ciebie mam.

Severus prawie zemdlał, gdy zobaczył… kotka. Na szczęście zaraz potem uświadomił sobie, że jest pluszowy. Kitty mrugnęła do niego psotnie.

– Sam mówiłeś, że dzieci lubią koty.

– Gdyby był żywy – powiedział Snape głosem słodkim jak miód – poświęciłbym się i jednak znalazłbym dla niego zastosowanie w subtelnej sztuce warzenia eliksirów. Potraktuj to jako ostrzeżenie na przyszłość.

– Och, nie wątpię – prychnęła Kitty. – Czy to właśnie stało się ze słynnym różowym persem?

– Prawie… 

– Ros zdążyła go ocalić – wtrąciła rozbawiona Yen. – Prawda?

– Tak, kot jest bezpieczny i przebywa obecnie u mnie – wyjaśniła Rosmerta. – Nie jest już różowy, uznałam to za wyjątkowo głupi pomysł. Teraz zmienia barwę zgodnie z porami roku i stanowi doskonałą reklamę, a zarazem maskotkę Trzech Mioteł. A jak tam twoje życie zawodowe, Yenka? – zwróciła się do gospodyni zadowolona, że odzyskała jej pełną uwagę. – Wróciłaś już na stałe do pracy?

– Nie miałam wyjścia. Po tak długiej przerwie muszę zacząć odbudowywać swoją pozycję.

Po porodzie Yen długo dochodziła do siebie. Całe lato spędziła w Magicznej Lecznicy im. Świętej Conainne, z kolei jesień upłynęła jej na rekonwalescencji, skomplikowanym rozwodzie i przyzwyczajaniu się do nowej życiowej sytuacji. Dopiero po świętach Bożego Narodzenia uparła się na powrót na scenę. Snape wprawdzie był przeciwny, ale nie mógł niczego jej zabronić, skoro wcześniej, jak dobrze wiedział, Lupin stracił na tym najwięcej punktów. Ugryzł się zatem w język i uszczęśliwiona aktoreczka podjęła pierwsze nieśmiałe próby do niewielkich ról i epizodów – tak na rozgrzewkę. 

Mniej więcej w tym czasie Yen i Severus po raz pierwszy (pomijając świąteczne przyjęcie w Świętym Mungu) oficjalnie pokazali się razem na ponownym otwarciu Witchway Art-House Theatre. Po miesiącach zabiegów ze strony prawników ukrywająca się w Stanach po swojej wielkiej porażce Fiona Cavaletti zgodziła się odsprzedać swoje udziały. Podzielili się nimi po równo Edward Peabody (którego udział skoczył nagle z dziesięciu do aż trzydziestu procent) oraz pozostali dawni akcjonariusze. Obecnie (i sprawiedliwie) każda ze stron dzierżyła jedną trzecią praw do teatru. Pozostałe po podziale honorowe dziesięć procent zaproponowano Yenlli jako wynagrodzenie doznanych krzywd. Gwiazda skwapliwie przyjęła wyróżnienie wraz z podwójnym zaproszeniem na wielkie otwarcie. Impreza inauguracyjna okazała się najważniejszym wydarzeniem dość leniwego sezonu w branży, dlatego nie mogło jej tam zabraknąć. Powstała zatem niczym feniks z popiołów, a Snape musiał odcierpieć swoje, eskortując ją wzdłuż czerwonego dywanu.

Był to przy okazji pierwszy od bardzo dawna wieczór, który państwo Dla-Uproszczenia-Snape spędzili tylko we dwoje (jeśli zignorować tłumy celebrytów i dziennikarzy), co nieco uderzyło im do głów. Przed gmach teatru zajechali absurdalnie długą czarną limuzyną stanowiącą najnowszy nabytek Mundungusa Fletchera (interes z magicznymi taksówkami rozwijał się jak marzenie, więc potrzebował coraz to nowych i bardziej ekskluzywnych pojazdów) i przemaszerowali do wejścia niczym para królewska. Zero wstydu, zakłopotania czy zwyczajnych wyrzutów sumienia z powodu obyczajowego skandalu. Yen w lśniących błękitach wyglądała bajecznie na tle swojego idealnie mrocznego „playboya-uwodziciela-łobuza”, jak wciąż wymiennie określano go w gazetach (termin „Śmierciożerca” pozostawał prawnie zakazany). Zresztą, to właśnie wtedy Snape sam pogorszył sprawę, gdy dał się ukradkiem sfotografować z zębami na łabędziej szyi Yen, zarabiając tym kolejną w ich karierze okładkę „Czarownicy”. Oczywiście wypierał się później, że z powodu braku praktyki na celebryckich eventach nie wiedział, gdzie kończy się ścianka i zasięg ciekawskich obiektywów, a zaczyna przyjazny cień, ale… Kto wie, jak było naprawdę? Tym bardziej że tuż po tym interesującym wydarzeniu cała plotkarska prasa – do tej pory wątpiąca w stałość uczuć Yenlli Vanilli i nie dająca Snape’owi wielkich szans – następnego dnia zgodnie ogłosiła, że mroczny mistrz eliksirów (a przy okazji wampir i erotoman) najwyraźniej naprawdę (i dosłownie) wgryzł się w łaski pięknej pani Eks-Lupin, zostawiając wilkołaka daleko w tyle oraz raz na zawsze potwierdzając swoje prawa własności. 

Szelma była zachwycona.

Co zabawne, ta ciekawa okoliczność okazała się być w podejrzanej zgodności z pewną teorią spiskową, która narodziła się w ostatnim czasie wśród najniższej klasy czasopism bulwarowych. Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie narodziły się złowrogie plotki, jednak w końcu jakiś niepozbawiony wyobraźni dziennikarzyna połączył wszystkie kropki. Bo czy to nie dziwne, pytał dociekliwie, że ktokolwiek zbliży się za bardzo do pięknej Yenlli Honeydell, nieodmiennie kończy źle? Był już Mael Poeta, który przepadł bez wieści po tym, jak naopowiadał w prasie głupot na temat ich rzekomego związku. Później ten nieszczęsny tancerz – pospiesznie wysłany na drugą stronę globu. No i sam były mąż, Remus Lupin, który po spędzonym z nią roku omal nie wyleciał w powietrze. Czy to przypadek? Wątpliwe. Tym bardziej biorąc po uwagę fakt, że rzekomy zamachowiec nie użył zaklęcia Szatańskiej Pożogi, co wydawałoby się działaniem oczywistym, ale właśnie Krzesiwa, a zatem… Eliksiru. A któż był najbardziej znanym i najgroźniejszym mistrzem eliksirów w całej Wielkiej Brytanii? No właśnie! Zwariowana teoria zataczała coraz szersze kręgi i na scenicznych partnerów Yenlli padł blady strach. Nawet gdyby bardzo chciała ponownie „zbłądzić”, mogłaby mieć poważne problemy ze znalezieniem chętnego (i dostatecznie odważnego) kandydata do zabawy.

Nietoperz był zachwycony.

Podczas wielkiej gali w Witchway Art-House Theatre Yen po raz pierwszy oglądała „Narzeczoną dla czarnoksiężnika” z wygodnego miejsca w sektorze VIP, wtulona w ramię swojego osobistego Śmierciojada i rozświergotana jak stado słowików. Rolę Leah Lovely odstąpiła tymczasowo pannie Palmer, gwarantując sobie wcześniej prawo do powrotu w przypadku przedstawień rocznicowych, występów nagrywanych na potrzeby archiwizacji oraz powstania ewentualnej wersji filmowej. Była całkiem zadowolona z następczyni. Przynajmniej od czasu, kiedy w jednej z recenzji przeczytała jakże symptomatyczne zdanie: „Panna Palmer jest wprawdzie piękna i zdolna, ale to po prostu nie to samo”. 

Zatem dziewczyna miała szczęście. Jej życie chwilowo nie było zagrożone ani przez współczulną wiedźmę, ani jej prywatnego truciciela.

– Wszystko jest w jak najlepszym porządku – zapewniła swoje przyjaciółki Yen, wyłaniając się z przyjemnych wspomnień. – Na czas wakacji mam zagwarantowany angaż przy sequelu tego potwornego filmu o superbohaterach, a później zaczynają się intensywne czytania nowej sztuki Gordona Kleina. Widziałby mnie w głównej roli kobiecej, ale ja nadal nie jestem pewna… – Zerknęła pytająco na Severusa, który w udręczeniu przewrócił oczami.

– Ustaliliśmy już, że będziemy się wymieniać przy Al. Poza tym wszystko stanie się prostsze, gdy moja pracownia w lochach będzie gotowa i ustanowimy stałe połączenie z Mungiem. Mogłabyś też przestać wystawiać cierpliwość wszystkich zgromadzonych na próbę, słońce dni moich, i zaprosić swoich gości na podwieczorek.

– Naszych gości, kochanie, naszych – podkreśliła, zanim zadzwoniła dzwoneczkiem na skrzaty.

Wielkie drzwi na drugim końcu salonu otworzyły się i wjechał przez nie wózek z najpiękniejszym poczęstunkiem, jaki zebrani czarodzieje kiedykolwiek mieli okazję ujrzeć. Tarty, muffinki, ciastka i ciasteczka, świeże owoce, bita śmietana i aromatyczne, ręcznie wykonane czekoladki w towarzystwie parującego imbryka herbaty.

– Gdy zbierzemy się wszyscy, będzie jeszcze tort! – pochwaliła się zadowolona z efektu pani domu. – Zapraszamy!

Goście rozsiedli się wygodnie na strategicznie rozlokowanych w salonie krzesłach i fotelach, podczas gdy Newton i Błyskotka rozkładali poczęstunek oraz zastawę do popołudniowej herbaty na równie sprytnie rozmieszczonych stoliczkach kawowych. Jeżeli chodzi o planowanie przyjęć, Yen była niedoścignioną ekspertką. Puszczona w obieg niezadowolona mała solenizantka zaczęła krążyć z rąk do rąk (Yen nigdy długo z nią nie wytrzymywała, szukając kolejnych ofiar), wierzgając buntowniczo. Stłukła butelkę z mlekiem modyfikowanym, którą próbowała w nią wmusić skrzatka, kopnęła Rosmertę i nadal walczyła z kokardą, jakby była to sprawa życia i śmierci. Yenlla śmiała się i plotkowała, a Snape krążył w bezpiecznej odległości gdzieś na obrzeżach pokoju, pozorując bycie potwornie zajętym gospodarzem. Ocknął się dopiero, gdy podano herbatę. Wyrósł niczym duch pomiędzy Yen i Remusem, który już się schylał z zamiarem podania jej filiżanki. Severus był szybszy.

– Och, dziękuję, Sever – zaszczebiotała szelma, udając, że nie zauważyła tych podchodów.

Mistrz eliksirów zrezygnował z dalszych spacerów i rozsiadł się obok niej na kanapie. Wypłoszony Lupin odsunął się dyskretnie w stronę Kitty, Jonathana i Sophie. I trafił z deszczu pod rynnę.

– Remmy, jak tam twój nowy biznes? – zagadnęła z miejsca pani Johnson, strzelając porozumiewawczo oczami w stronę Rosmerty.

– Właśnie, Rem – zareagowała od razu barmanka. – Jak idą interesy?

W tym momencie Severus niezdrowo zainteresował się swoją herbatą. Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie widział nic tak fascynującego. Przy okazji intensywnie udawał, że absolutnie niczego nie słyszy. 

Pozostawiony samemu sobie Remus ciężko westchnął.

– Nasz biznes ma się całkiem nieźle, prawda, Severusie?

– Naturalnie – mruknął mistrz eliksirów do filiżanki.

– Kto by pomyślał, że do rozwiązania większości problemów trapiących wilkołaki wystarczy dobry szampon i certyfikowany środek na pchły – dodała Ros, na którą w takich wypadkach zawsze można było liczyć.

– Może to nie do końca prawda. – Uśmiechnął się z trudem Remus. – Ale owszem, można tak to ująć.

– Khm – chrząknął wymownie Snape.

– To był pomysł Severusa – wyjaśnił szybko, pojmując aluzję. – Ja zostałem jedynie twarzą produktu, zapewne z braku atrakcyjniejszej alternatywy…

Yenlla, która pozornie kierowała całą uwagę na Alicję i jej brak kokardy (tym razem chyba naprawdę usunęła ją przy pomocy spontanicznego użycia magii), nagle szturchnęła Snape’a łokciem w bok.

– Nonsens, Lupin. Twój osobisty wkład w projekt jest doprawdy nieoceniony – wyrecytował grzecznie.

– Staram się, jak potrafię – odpowiedział z równą kurtuazją Remus.

Tak naprawdę nie miał wyjścia. Po wybuchu w ministerstwie jego polityczna kariera była skończona, nie miał planu awaryjnego, a do tego czekał go trudny rozwód. Yen wprawdzie uciekła, zostawiając mu wszystko, łącznie z kluczami do swojego prywatnego skarbca w Banku Gringotta, ale nie mógł się na to zgodzić, nie zamierzał dać się przekupić! 

Tak rozpoczął się najdziwniejszy proces rozwodowy w historii magicznego sądownictwa Wielkiej Brytanii, bo małżonkowie, zamiast wyrywać sobie z gardła pieniądze, uparcie je sobie wzajemnie ofiarowywali. Yenlla przyjęła na siebie całą winę za rozpad małżeństwa, Remus się z nią nie zgodził. Prawnicy żony zaproponowali mu znaczną gratyfikację finansową, nie przyjął jej. Potem państwo Lupin przekonywali się nawzajem, że to ta druga strona powinna zatrzymać domek marzeń… Ale żadna nie chciała się przyznać, że tak naprawdę go nie chce. Podział majątku przemienił się w kosmos i cyrk jednocześnie, bo Remus tępo dążył do niekorzystnego dla siebie wyroku, który praktycznie pozostawiałby go bez środków do życia.

Wtedy pojawił się Snape z propozycją nie do odrzucenia. Remus początkowo zrozumiał z tego niewiele lub zgoła nic. Mistrz eliksirów, który już wcześniej angażował się w produkcję kosmetyków, opowiadał mu nagle o wspaniałym, dotąd nieodkrytym targecie, jaki stanowią czarodzieje magicznie przemodelowani, ze szczególnym uwzględnieniem tych okresowo porośniętych futrem. Mówił o swoich pomysłach, recepturach i gotowym biznesplanie oraz o niewątpliwych zaletach prowadzenia własnej firmy w przeciwieństwie do trwania na państwowej posadzie. 

– Ale… ale dlaczego ja? – wyjąkał wstrząśnięty Remus.

– Jesteś wilkołakiem – rzucił Snape, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Tak, ale…

– To nie mogę być ja, nie oficjalnie – przerwał mu znudzonym tonem. –  Mam swoją pracę i badania. Klauzule w umowie, które ograniczają mój udział w komercyjnych przedsięwzięciach. Mogę zająć się produkcją, jednak nie mam czasu na biurokratyczny bełkot i księgowość. Jeżeli nie czujesz się dostatecznie pewnie, możesz sobie wziąć Blacka do pomocy, jakoś to zniosę.

Obaj jednak wiedzieli, że to niemożliwe, bo od wielu miesięcy Syriusz zwiedzał świat z uroczą Marianną, która tak samo jak on nie zdecydowała się na przedłużenie nauczycielskiego kontraktu z Hogwartem. Dlatego Remus został ze swoim problemem sam i nadal jąkał się przed coraz bardziej zirytowanym Severusem.

– Tak, ale ja…

– Wykorzystaj znajomości, Lupin – warknął mistrz eliksirów. –  Na Salazara, chyba zdołałeś jakieś nawiązać przez ostatnie lata? Nawet ja mam kogoś w biurze patentów.

Remus nie zdobył się na odpowiedź, która pewnie nie okazałaby się satysfakcjonująca dla szczwanego Ślizgona. On taki nie był, dlatego polityka zjadła go na śniadanie i wydaliła przed podwieczorkiem. Mimo wszystko dla świętego spokoju skinął głową.

– Świetnie – stwierdził Severus, który automatycznie uznał sprawę za zakończoną. Odwrócił się i najwyraźniej zamierzał odejść.

– Dlaczego ja? – powtórzył Remus, nie potrafiąc odpuścić. – Nie udawaj, że nie wiesz, o co pytam.

Opanowany dotąd Snape wreszcie pozwolił sobie okazać nieco zniecierpliwienia.

– Yen życzy sobie, żebyś został ojcem chrzestnym jej córki. W związku z tym nie możemy pozwolić ci umrzeć z głodu, czyż nie?

Współpraca została nawiązana i fuzja stała się faktem. Zupełnie niespodziewanie nowa linia kosmetyków przeznaczonych dla wilkołaków okazała się oszałamiającym sukcesem. Niewiarygodne, ile problemów egzystencjalnych może rozwiązać dobrze dobrany (do gatunku) szampon, pasta do zębów czy rękawica do zbierania sierści. Lupin dobrze sprawował się jako zarządca firmy (ostatecznie zdobył jakieś doświadczenie w fundacji) i jako twarz oferty (wilkołak zaangażowany w działalność charytatywną). Do tego skandal związany ze zdradą i rozwodem (a także niedoszłym atakiem terrorystycznym i głośnym wylaniem z pracy) nadał mu rozgłos, obudził litość i umożliwił ograniczenie budżetu przeznaczonego na reklamę. Idealne połączenie! Snape pozostawał cichym wspólnikiem i nie wtrącał się, jeśli naprawdę nie musiał. Odbierał tylko regularnie swoją część zysków. To oznaczało przeważnie WIĘKSZĄ część, bo Lupin (do pełni szczęścia) nie potrafił albo nie chciał dobrze liczyć. 

– Kto by pomyślał, że możecie zostać partnerami – ekscytowała się Rosmerta z typowym dla siebie wyczuciem. – Zwłaszcza że do tej pory łączyła was tylko… Ałć, kto mnie kopnął?

– Pewnie Alicja, jest dzisiaj nieznośna – zachichotała nerwowo Yen.

Severus prychnął, Ros rozsądnie zamilkła, a Remus skorzystał z okazji, aby szepnąć do Kitty. 

– Zrobił to, żeby uciszyć wyrzuty sumienia, i to na jej prośbę.

– A jakie to ma znaczenie? – Wzruszyła ramionami Matka Krukonka. – Dopóki korzyści są obopólne, po co szukać dziury w całym?

– Pewnie masz rację.

– A tak w ogóle – powiedziała głośniej, zwracając się do całego audytorium – spotkałam niedawno Nimfadorę Tonks na Pokątnej. Czyżby wróciła do domu na stałe?

Remus, który ponownie nie spodziewał się ciosu, zakrztusił się herbatą. Uczynny pan Johnson w milczeniu ruszył mu na pomoc. Yenlla odwróciła się nagle, bardzo zainteresowana czymś za oknem, kryjąc zdradziecki rumieniec wstydu.

– Tak, Dora przebywa obecnie w Londynie – odpowiedział Lupin, gdy cisza nieznośnie się przeciągała. 

– Świetnie się składa – oświadczył nieoczekiwanie Severus. – Zatem powinniśmy zaprosić ją na podwieczorek, słońce dni moich. Jak uważasz?

– Oczywiście! Albo może… lepiej nie.

– Dlaczego? Przecież tęskniłaś za damskim towarzystwem, mylę się?

– Nie aż tak – odpowiedziała Yen, ledwo otwierając usta, na których skamieniał uśmiech tak sztuczny, że zapewne można go po promocyjnej cenie sprowadzić z Chin.

– Nie zamierzam stawać na drodze twoich towarzyskich kontaktów – przekonywał z osobliwym uporem Snape. – Zgodnie z umową.

– Błagam, czy możemy zmienić temat? – jęknął Remus raczej bez nadziei na powodzenie.

Bo Yen i Severus już siedzieli naprzeciwko siebie i wpatrywali się w siebie z takimi minami, że absolutnie nie wróżyło to nic dobrego – co najwyżej kolejną niekończącą się słowną przepychankę absolutnie pozbawioną sensu czy chociażby tematu. Wszyscy goście zastygli w napięciu i nawet Alicja, aktualnie wiercąca się na kolanach ciotki Kitty, znieruchomiała, czujnie strzygąc uszami jak paranoiczny tatuś.

– O, sowa! – zauważyła w tym momencie Rosmerta, ratując dzień.

– Cudownie, ja odbiorę pocztę! – zaoferowała Yenlla, radośnie chwytając się wygodnego pretekstu. – To pewnie kolejne życzenia. 

Jak na skrzydłach pobiegła do okna, za którym drobne pazurki skrobały o parapet. Ten dźwięk nadal bardzo dobrze jej się kojarzył. Pamiętała czasy, gdy czekała na niego całymi godzinami, nudząc się w swoim domku marzeń, który z perspektywy czasu coraz bardziej zmieniał się w jej wspomnieniach w scenografię rodem z horroru. Na wspomnienie liścików Severusa nadal robiło jej się ciepło na sercu… I nie tylko tam. Gdy o tym pomyślała, nagle pożałowała, że w domu jest aż tylu gości (a to jeszcze nawet nie była połowa!) i nie wiadomo, kiedy wszyscy sobie pójdą. Cóż, trudno.

Otworzyła okno i odebrała elegancką kopertę z logiem Hogwartu. Znalazła w niej ozdobną kartkę urodzinową.

– Od kogo? – zainteresowała się Rosmerta.

Yen nie zdołała powstrzymać cienia zawodu w głosie.

– Dyrektor Dumbledore życzy panience Alicji wszystkiego najlepszego z okazji pierwszych urodzin i zapewnia, że trzyma już dla niej miejsce w szkole. No raczej, Al przeżyła swoje pierwsze magiczne wyładowanie, gdy skończyła miesiąc – pochwalił się. – Trzeba było wyremontować całą salę… Dyrektor O’Sullivan chyba nadal trochę się o to focha.

– Biorąc pod uwagę, czyje to dziecko, powinna się cieszyć, że nie było ofiar w ludziach – zauważyła usłużnie Kitty.

– Bardzo zabawne – prychnęła Yen, jednak wyglądała na całkiem zadowoloną. – To dziwne, że sam Dumbledore do nas napisał. Musi cię naprawdę lubić, Sever.

– Nie mnie, słońce dni moich.

– W takim razie kogo? Przecież ja go nawet dobrze nie znam…

Yenlla wciąż pozostawała w błogiej nieświadomości co do swojego prawdziwego pochodzenia – i ta sytuacja miała się już nigdy nie zmienić. Snape wprawdzie próbował go już kilka razy naciskać w tym temacie, ale dyrektor pozostawał uparty jak… No, jak wszyscy w tej rodzinie. Nie dało się przemówić mu do rozumu. 

Tak samo jak wtedy, podczas pierwszego spaceru małej Alicji.

Och, to był prawdziwy cyrk! Yenlla płakała od rana. Dlaczego? Któż to wie. Hormony jeszcze w pełni nie wyparowały, a i noce z dzieckiem nadal były ciężkie, długie i w większości pozbawione snu. Staromodny, czarny wózek na wielkich kołach już czekał w kącie pokoju – ozdobiony ornamentyką w stylu art nouveau i wielkim pluszowym nietoperzem zawieszonym przy daszku, ku zgrozie Severusa. Nietoperz działał mu na nerwy, o czym Yen dobrze wiedziała. O to szelmie właśnie chodziło. Dlatego też uparcie nazywała małą Nietoperzątkiem. 

A teraz pochylała się, artystycznie odziewając niemowlaka w kompletnie niepraktyczne szmatki. 

– Yen, można wiedzieć, co ty, u diabła, wyprawiasz?

– A na co to wygląda? – Przewróciła oczami. 

– Ta koszulka jest za cienka. To dziecko, nie lalka. Nie ma ładnie wyglądać, ma mu być ciepło. 

– JEJ.

– Przecież wiem, że to ona.

– Więc przestań się tak gimnastykować z tymi cholernymi zaimkami, Sever. Mam już powyżej uszu rodzaju nijakiego!

– W każdym razie jest za chłodno, żeby…

– Przesadzasz.

– Och, po prostu ja to zrobię.

Severus bez ceregieli odsunął ją na bok i rozpoczął opatulanie od początku. Podobna szopka powtarzała się w nieskończoność. Mistrz eliksirów uważał Yen za najgorszą matkę, jaką w życiu widział (wliczając w to własną) i nie zamierzał zachowywać tej opinii dla siebie. Yen naturalnie protestowała, obrażała się i odgrażała, po czym przyglądała mu ze szczerym zdziwieniem.

– Aha, więc to tak powinno wyglądać? – pytała z autentycznym zdumieniem, czym potrafiła doprowadzić do łez nawet nadnaturalnie cierpliwą Błyskotkę.

Snape zakończył procedurę poprawiania i szykowania, zawiązując czerwoną wstążeczkę w widocznym miejscu przy wózku.

– Sever, skarbie, ty jesteś przesądny! – zawołała ubawiona szelma.

– Skoro wszystkie dzieci to noszą, dlaczego nasze nie miałoby…

– MIAŁABY.

– Chyba zdążyłaś sobie za życia narobić dość wrogów.

– Ja? – zdziwiła się. – A co dopiero ty!

– Sama widzisz.

– Severusie… naprawdę przesadzasz.

Spojrzał na nią w taki sposób, że wszystkiego jej się odechciało.

– Dobrze, niech ci będzie – poddała się.

Berbeć wiercił się i radośnie bił piąstkami w kołderkę, jakby słowne przepychanki rodziców niezmiernie go bawiły. Wczesnojesienne słońce grzało ochoczo, a Yenlla, mimo udawanego nadąsania, uśmiechała się czule do Severusa, trzymając się jego ramienia, gdy w końcu udawali się na spacer.

Wbrew całemu zamieszaniu, jakie towarzyszyło powołaniu do życia Alicji – kłótni, tragedii, darcia kotów, histerii, dramatów, zamordowanych związków małżeńskich i krwotoków – wszystko ostatecznie obróciło się na dobre. Severus Snape prawdopodobnie nigdy w życiu dobrowolnie nie zgodziłby się na żadne dzieci i rodziny, gdyby cały świat nie postanowił zrobić mu na złość. A teraz miał już wszystko i chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, był całkiem zadowolony ze swojej sytuacji. Dobrze, że Yen uparła się urodzić jego dziecko, i jeszcze lepiej, że była to córka. Z takim obciążeniem genetycznym chłopiec z pewnością okazałby się potwornym dziwadłem, z jakim wstyd się pokazać, a dziewczynka przynajmniej miała jakąś szansę być całkiem ładna. 

Albo i nie…

– Moje drogie dzieci! – Severusa wyrwał z zamyślenia znajomy głos.

Wprawdzie państwo Niby-Snape mieli głowy na karku, więc podczas spacerów starannie omijali ulicę Pokątną oraz inne czarodziejskie miejscówki, zadowalając się mugolskimi parkami, jednak nie udało im się uniknąć przeznaczenia. Albus Dumbledore – tak niepasujący do tej scenerii, jak to tylko możliwe – zatrzymał się przy nich, uśmiechając łagodnie i jakoś tak nieśmiało. Zwłaszcza gdy – ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zgromadzonych – zbliżył się, pogłaskał zastygłą bez ruchu Yen po włosach i pocałował w czoło. Gdy już dokonał tego niezrozumiałego dla niej aktu, położył Severusowi przyjacielsko dłoń na ramieniu.

– Bardzo się cieszę, naprawdę. – Pokiwał głową, przyglądając się im z zadowoleniem, po czym zerknął w stronę wózka. – Czy mógłbym…?

Yenlla nie wyglądała na zachwyconą tym pomysłem. Nigdy nie lubiła dyrektora i miała swoje powody, do których dołączyły jeszcze pewne wydarzenia z czasów wojny, których nie potrafiła mu wybaczyć. Severus jednak po namyśle uznał, że Dumbledore ma do tego niezbywalne prawo, i skinął głową. Piękna Yen ze starannie skrywaną niechęcią – wszak był to dawny przełożony mistrza eliksirów i jeśli on z jakichś względów sobie tego życzył, nie mogła odmówić – podała starszemu czarodziejowi dziecko i pilnowała go teraz czujnie niczym dzika kocica. 

Snape obserwował, jak dyrektor niezdarnie próbuje nawiązać kontakt z niezbyt przekonaną do tego prawnuczką, której buzia już zaczynała się krzywić. Przy okazji pozwalał swobodnie płynąć swoim myślom. Dobrze pamiętał burzliwą spowiedź w okrągłym gabinecie, wspomnienia o Mirabilis, wojennym dziecku, wstydliwych sekretach. Starał się zrozumieć dyrektora, naprawdę, ale… Z obecnej perspektywy Dumbledore wydawał mu się po prostu bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – przez całe życie z własnego wyboru obcy dla swoich najbliższych. Gdy Snape obserwował teraz, jak własna wnuczka konsekwentnie zwraca się do niego per „proszę pana” lub „dyrektorze”, coś niezrozumiałego na przemian drżało w nim z nieokreślonego lęku albo pęczniało z dumy. 

Severus przecież całkiem niedawno znalazł się w podobnej sytuacji, jednak podjął zupełnie inną decyzję. Ośmieszył się, to prawda. W zasadzie… Zrobił z siebie kompletnego kretyna, gdy stał się bohaterem jednego z największych, najbardziej żenujących skandali ostatnich lat, a jego nazwiskiem radośnie wycierali sobie gębę wszyscy głodujący stażyści w najgorszych brukowcach, jednak… Potrafił wziąć sprawy w swoje ręce. I chociaż zdążył tego tysiąc razy pożałować, gdy Yen urządzała mu w domu piekło, to… Zdarzały się także te momenty, gdy spoczywała ufnie obok niego i patrzyła w taki sposób, że wiedział, po prostu nie miał wątpliwości, że nie zamieniłby się z nikim innym. 

No i jego córka z pewnością nie będzie na niego patrzeć z lękiem ani tytułować „profesorem”. Chyba że sam sobie tego zażyczy.

Severus skorzystał z okazji, gdy Yen na moment straciła nimi zainteresowanie i po raz milionowy zajęła się poprawianiem rozpychającej wózek konstrukcji z poduszek i maskotek. Zbliżył się do Dumbledore’a, który próbował zapanować nad coraz bardziej wiercącą się i kapryszącą Alicją.

– Powiedz jej, Albusie – rzucił cicho do dawnego przełożonego. – Zaproś ją na jedną z tych przeklętych herbatek i opowiedz o wszystkim. To już nikomu nie zaszkodzi, a ona będzie zachwycona, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Znasz ją.

Ale Dumbledore nie chciał. Oddał mu z powrotem Alicję, pożegnał się i odszedł szybko, odprowadzany nieprzychylnym mruknięciem Yen. 

Jakoś mniej więcej w tym czasie Severus uznał, że najwyższy czas przenieść się do nowego domu, bo jeśli każdy spacer ma się kończyć w ten sposób… To już lepiej skorzystać z dobrodziejstw własnego, szczelnie zamkniętego przed obcymi elementami ogrodu.

– Nigdy za bardzo go nie rozumiałam – wyznała Yenlla, odkładając kartkę urodzinową od dyrektora na wielki stos honorowy znajdujący się na bocznym stoliku. Po namyśle nieco bardziej ją wyeksponowała, jakby sądziła, że Severusowi jakoś specjalnie na tym zależy. – Wydawał mi się zawsze taki skryty… I dziwny.

– Wiecie, co o nim mówią – rzuciła madame Rosmerta z tajemniczą miną. Mieszkała tuż za płotem Hogwartu, więc znała wszystkie plotki. Przetrzymała ich przez moment w niepewności, zanim dodała: – No, że lubi chłopców, to już podobno kanon.

– Oj, daj spokój! – prychnęła Kitty.

– A w końcu jest dyrektorem szkoły – nie odpuszczała Ros. – Moim zdaniem to dość problematyczne… I pewnie męczące, jeżeli musisz się tyle lat ukrywać ze strachu, że cię wyleją z posady.

– Miłość nie ma płci, wieku ani koloru skóry – rzuciła filozoficznie Yen, która była absolutnie pozbawiona uprzedzeń. – Ale jeśli to prawda, to bardzo mi przykro. Dumbledore urodził się w złych czasach i musiał potwornie się męczyć ze swoimi sekretami.

„Gdybyś wiedziała, jak bardzo”, zgodził się z nią Snape, który przez wiele lat dźwigał sporą część tego ciężaru i nadal nie mógł powiedzieć o tym na głos nawet swojej własnej żonie-nieżonie. 

– Kto jeszcze napisał? – zainteresowała się Rosmerta, korzystając ze swojego czasu antenowego. Zbliżyła się i przejrzała szybko stos kartek. – Poznaję imiona tych miłych pań ze szpitala.

– O tak, były dla nas niezwykle wyrozumiałe – westchnęła Yen.

Brenna Creswell, anioł w czarowniczej skórze, nadal cierpliwie odpisywała na wysyłane w środku nocy zapytania w stylu: „Czy dzieci można karmić czekoladą?”. Na pewno odmawiała krótką modlitwę do jakiejś specjalnej bogini, nim udzielała odpowiedzi: „Dziecko to nie pies, nie umrze od tego, ale mimo wszystko zalecałabym umiar. PS Deidre zapytuje, czy profesorowi być może zostało w zapasach jeszcze trochę Liczka”.

Rosmerta z uwagą obejrzała kolejną kartkę urodzinową. Ta dosłownie biła po oczach ekscentrycznym gustem nadawcy.

– Czy to prawdziwe złoto? WOW.

– Thomas Starlight – wyjaśniła usłużnie Yen. – Usilnie próbował nas namówić na umieszczenie małej Alicji w bazie dziecięcych aktorek, ale Severus naturalnie powiedział…

– Po moim trupie – powtórzył na wszelki wypadek.

Yenlla bezradnie rozłożyła ręce.

– O mój Merlinie! – krzyknęła znowu Ros. – Co to za paskudne rękodzieło?!

– Od Luny – zachichotała pani domu. – Kartka oryginalnie śpiewała, ale Sever, wielki fan muzyki, zaraz dostał szału i rozszarpał to piękne zaklęcie na małe, drgające kawałeczki.

– Nawet nie chcę wiedzieć, co to był za język – syknął nadal zirytowany.

– Hm, myślę, że troll-lingua – pospieszyła mu z pomocą połowica. – Ale nie umiałabym przetłumaczyć, wieki tego nie słyszałam.

– A ty, słońce dni moich, znasz mowę trolli?

– Naturalnie, grałam w pewnej sztuce…

Snape jakby tylko na to czekał.

– Trolla? – zapytał niemal słodko.

– Nie, uprowadzoną królewnę – warknęła Yen odpowiednio mniej słodko. – Dawno, dawno temu…

– Właśnie, jak się ma Luna? – ocknął się Remus. – Powinna niedługo się bronić, prawda?

– Tak, na początku czerwca.

– A co ostatecznie wybrała?

– Ona…

Yen zawahała się wyraźnie, chyba nie chciało jej to przejść przez gardło. Wyraźnie straciła też nieco tego blasku, którym dotąd emanowała. Spojrzała na Snape’a, szukając ratunku, ale on tylko wzruszył ramionami.

– Sama się na to zgodziłaś.

– O co chodzi? – Teraz sprawą Luny i jej dyplomu zainteresowała się reszta zgromadzonych, w tym również Kitty.

Ciężko wzdychając, pani domu oparła się bezsilnie o stolik wprost uginający się pod prezentami i urodzinową korespondencją.

– Cóż, i tak nie da się tego dłużej ukrywać. Tematem dyplomu Luny… będę ja – wyznała.

– Co takiego? Yenka… – Zdumiona Kitty aż wstała z miejsca i zaraz znalazła się przy przyjaciółce. – Jak to?

Zapytana nieco się wykręcała, krążyła wokół tematu, jednak w końcu musiała się poddać i dla świętego spokoju udzielić odpowiedzi.

– Luna i Frycek towarzyszyli nam w Irlandii, o dziwo pod wieloma względami okazali się bardzo przydatni, a do tego Luna… Zainteresowała się współczulnością. Okazało się, że kobiecy mistycyzm, niewytłumaczalne wiedźmie zdolności przekazywane z pokolenia na pokolenie i dziwaczne choroby to jest dokładnie to, co ją kręci. 

– I do tego jeszcze ta elfia krew… – wtrącił uprzejmie Severus.

Yen wykręciła się, jakby miała go ukąsić.

– O nie, to już twoja wina. To ty napowiadałeś jej głupot!

– Bo żaden szanujący się naukowiec nie powinien się na to nabrać.

– Ale mówimy o Lunie. – Yen zmęczonym ruchem przetarła skronie i obronnie objęła się ramionami. – Koniec końców, Sever zatwierdził temat, profesorowie na uniwersytecie byli zachwyceni… Nie wspominając o tych potwornych niby ekspertach Severa. McBride po prostu uwielbia Lunę i chyba w pewnym momencie chciał ją adoptować. Ostatecznie ja też musiałam się zgodzić, nie miałam wyjścia. Od tamtej pory wszyscy razem przeprowadzili na mnie mnóstwo testów, co najmniej raz w miesiącu trafiam do Munga na kolejne serie badań, mam już tego po dziurki w nosie. A wraz z początkiem czerwca mój wielki sekret przestanie być sekretem. Wszyscy się dowiedzą. Obrona, z powodu sensacyjnej tematyki, będzie publiczna, później ukaże się jeszcze cała monografia, a Luna uzbierała już tyle materiału, że wystarczy na doktorat i profesurę.

– Więc dlaczego się zgodziłaś, Yenka?

– Mam córkę. I jeśli wszystko pójdzie dobrze, ona też kiedyś urodzi córkę, a klątwa przejdzie na kolejne pokolenia. Nie mogę ryzykować, muszę to w końcu puścić w świat. Myśleć o nich, o przyszłości. Ktoś, gdzieś na pewno znajdzie lekarstwo. 

Kitty pocieszająco objęła ją ramionami. 

– A ten drugi… Frycek. Co z nim?

Yen machnęła ręką.

– Sever zaraził go obsesją na punkcie mugolskiej medycyny. Przeprowadzili kilka eksperymentów z transfuzją i nic z tego nie wyszło.

– Khm.

– No nie wyszło! – fuknęła na niego Yen. – W związku z tym jego obrona na pewno mocno przeciągnie się w czasie. Przy okazji jednak dość mocno zainteresował się magomedycyną, więc prawdopodobnie zrobi kolejny fakultet. 

– A jak sprawy między nimi? – zainteresowała się pani Johnson, marszcząc czoło. Obserwowała dwójkę młodocianych czarodziejów jeszcze w irlandzkim szpitalu i była bardzo ciekawa, co z tego wyniknie. – Coś drgnęło?

Pani Prawdopodobnie-Snape machnęła ręką, wzdychając ciężko.

– Och, Luna nadal nie ma świadomości, że są tam jakieś „sprawy”. Wprawdzie ten biedny chłopak zebrał się na odwagę, ale… Chyba go nie zrozumiała. Myślała, że streszcza jej fabułę jakiejś fantastycznej mugolskiej powieści, którą niedawno przeczytał.

Wrażliwa Matka Krukonka złapała się za głowę.

– O dobra Roweno!

– Aha – zgodziła się z nią Yenlla. – Ludzie dojrzewają w różnym tempie, nic się na to nie da poradzić. W każdym razie dzięki temu Sever w końcu nieco poluzował pedagogiczny gorset i zabrał ucznia na wódkę.

– Khm. Przypominam, że Goldman jest od dawna pełnoletni.

– A mimo to nigdy wcześniej byś tego nie zrobił, prawda? – drażniła się z nim urocza żmija.

– Nikt nie wie tyle o trudnych kobietach, co profesor Snape – rzuciła Kitty nie bez złośliwości. – Na szczęście młodzi mają jeszcze dużo czasu, żeby dojść do porozumienia. Widziałam bardziej beznadziejne przypadki…

Yenlla nawet nie patrzyła w jej kierunku, pochłonięta udawaniem, że nie ma najbledszego pojęcia, kogo też jej przyjaciółka może mieć na myśli i dlaczego akurat w tej chwili uznała za stosowne o tym wspomnieć. Mistrz eliksirów wyglądał mniej niewinnie (ale też nie miał wyjścia przy swoich warunkach fizycznych), jednak również nie zabrał głosu.

–  A od września Sever przygarnia nowych studentów, więc sam Salazar nie wie, jakie ciekawe egzemplarze trafią nam się tym razem.

– Jeszcze nic nie postanowiłem! – oburzył się.

– Weźmie ich – zwierzyła się szeptem Yen do Kitty. – Żadna niania długo nie wytrzymuje z Al i on dobrze o tym wie. Potrzebujemy w odwodzie desperatów, którzy w razie nagłego wypadku nie będą mieli odwagi odmówić.

Alicja, w ciągu ostatnich kilkunastu minut wyjątkowo cicha i spokojna pod opieką Błyskotki, jakimś magicznym sposobem zrozumiała, że o niej mowa… Albo ocknęła się z powodu niespodziewanego hałasu na podwórku przed domem. Do salonu docierał wyraźny dźwięk pracującego silnika i kół obracających się na żwirze. 

Podekscytowana Yenlla z radości klasnęła w dłonie.

– No nareszcie! – zawołał, biegnąc na powitanie kolejnych gości. – Szykujcie tort!

Łatwo było się domyślić, kto lada moment dołączy do towarzystwa, gdy chwilę później w korytarzu rozległ się wysoki, radosny, ale mimo wszystko bardzo arystokratyczny pisk.

– Och, Yenlla, kochanie! Wyglądasz wprost przecudownie! 

Wkrótce potem elegancki salon nowego domu państwa Snape jakby jeszcze bardziej pojaśniał, gdy wkroczyła do niego lśniąca niczym diament Narcyza, kurczowo uczepiona pięknej Yen. Pani Malfoy wyglądała wyjątkowo świeżo i młodo w krótkiej złotej sukience i dobranych do niej cielistych szpilkach. Ubyło jej zarówno lat, jak i zmartwień, czego absolutnie nie dało się powiedzieć o snującym się za nią jak ponury cień, niezdrowo bladym mężu. Udręczony Snape automatycznie ruszył w stronę dawnego druha, jakby w nim upatrywał ostatniej deski ratunku w całym tym zalewie rozpasanej krukolandii ramię w ramię z gryfo-bufonadą.

Oh, mon ami! Całe me życie jest cierpieniem – poskarżył się Lucjusz, gestykulując z przejęciem.

– Yhm, opowiedz mi o tym.

Pochód zamykali Hermiona i Draco, ewidentnie zanurzeni w samym środku jakiejś drobnej sprzeczki, której nie zdołali zostawić przed progiem.

– Wiesz, że maman tak zachwyca się tą małą tylko dlatego, żeby dać nam coś do zrozumienia, Mio – podsłuchała Yen swoim dodatkowym, wścibskim zmysłem.

– A ty musisz się jej wiecznie we wszystkim słuchać.

– Nie, ale przecież wiesz, że chcę mieć dzieci. Dużo dzieci! Minął już rok, najwyższy czas na efekty.

– Moje zdanie się nie liczy? – wyburczała Hermiona.

– Ślubu też nie chciałaś. – Młody Malfoy wyszczerzył się do niej bezczelnie. – I patrz, jak na tym wyszłaś.

Młodsza pani Malfoy nie zdołała się powstrzymać i impulsywnie pokazała mężowi język. Jednak Yenlla, która pilnie obserwowała ją w tym momencie (a ostatnie trudne doświadczenia sprawiły, że stała się czujniejsza na błyszczące oczy i pozornie nieistotne zaokrąglenia sylwetki) doszła do wniosku, że życzenie Dracona może się spełnić jeszcze szybciej, niż to sobie wyobraża. Wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z rozanieloną Narcyzą.

– Jeszcze o tym nie mówi – wyznała starsza pani Malfoy w zaufaniu. – Ale ja już odliczam dni, moja droga. – Następnie klasnęła w ręce i wydała z siebie kolejny radosny okrzyk: – Gdzie moja mała księżniczka? Muszę ją natychmiast uściskać!

Trzeba przyznać, że pani Malfoy poradziła sobie z małą Alicją lepiej niż całe towarzystwo, wliczając w to rodziców. W jej ramionach dziewczynka natychmiast się uspokoiła i nie protestowała, gdy kolejna ciocia zakładała jej na głowę ekscentryczną tiarę, której koszt w przybliżeniu byłby zdolny pokryć przynajmniej rok nauki w Hogwarcie.

– Och, ona jest po prostu prześliczna! – zachwycała się. – Mogłabym ją schrupać! Tu i teraz! Bez serwetek!

– Może lepiej nie, Narcyzo – uspokoił jej zapędy Severus. – Skrzaty dopiero co zamiotły podłogę.

Pani Malfoy jednak wcale go nie słuchała, zajęta gruchaniem i szczebiotaniem do małej dziewczynki, która wszystko to znosiła z zaskakującą godnością. Yenlla orientacyjnie rozmieściła nowych gości w coraz szczelniej zapchanym saloniku, po czym dołączyła do Severusa i Lucjusza – dwóch emerytowanych Śmierciożerców strategicznie przyczajonych przy wygaszonym kominku. Wysoko nad ich głowami, w gustownej gablocie osobiście zaprojektowanej przez panią domu, dumnie panoszył się Order Merlina Pierwszej Klasy. 

– Moje gratulacje, Lucjuszu – rzuciła odruchowo Yen.

Pardon?

– Och, wkrótce zrozumiesz. Jak tam życie? Miałeś jakieś wieści od naszej wspólnej znajomej, no nie?

– Przyganiał kocioł garnkowi, ma cherie – odgryzł się pan (najwyraźniej wciąż) na Malfoy Manor. – Kto złapał porządnego faceta na dziecko?

– Lu – warknął Snape. – Ostrożnie.

– Och, kochanie! – Yen z wielkiej wdzięczności publicznie cmoknęła go w nos, zanim zdołał ją powstrzymać.

– A dla ciebie, słońce dni moich, to już drugie ostrzeżenie.

– Co? Dlaczego?

– No właśnie, frère serpent? Co nam zrobisz? Odmówisz drinka.

– Narcyza nie zaleca alkoholu – powiedziała z satysfakcją pani Nominalnie-Snape. – Możemy ci zaoferować herbatę. Bez cukru, chyba że otrzymasz specjalną dyspensę.

– Zaiste, cierpieniem jest życie – wzdychał Lucjusz. – Ce que femme veut, Dieu le veut.

– Och, Lu – wzruszyła się Yen. – To zabrzmiało prawie dobrze. Ćwiczyłeś?

Pewnie znęcałaby się nad nim dłużej, ale przerwało jej nagłe pojawienie się w salonie kolejnego czarodzieja. Gdyby nie równiutko przycięte włosy, elegancki garnitur i świeży zapach wody kolońskiej, wyglądałby zupełnie jak…

– Panie Fletcher! – Yenlla rzuciłam mu się na szyję z okrzykiem radości. – Dziękujemy, że jednak się pan zjawił.

– To mój ostatni kurs, kwiatuszku. Zaparkowałem na podjeździe, jeśli to nie problem?

– Oczywiście, że nie. Na pewno nikt więcej nie zjawi się autem. Ma pan ochotę na szklaneczkę brandy?

– Mimo wszystko jestem samochodem…

– Oj tam, nieważne. Odeślemy ich do domów świstoklikiem, więc może pan się zrelaksować i poczęstować… Właśnie, gdzie ten tort?

Lucjusz Malfoy milczał tak intensywnie, że Severus niemal go usłyszał, jeszcze zanim arystokrata zdołał uformować idealny pocisk słowny.

– No proszę, ktoś na stare lata dorobił się teścia. 

– Wypraszam sobie!

– Rodziny się nie wybiera, mon ami, przychodzi w pakiecie. 

Yenlla nie mogła widzieć oburzonej miny mistrza eliksirów, ponieważ dawno porzuciła obu byłych Śmierciożerców i śmiejąc się jak mała dziewczynka, w podskokach prowadziła Mundungusa do swojej córeczki. Ani na moment nie przestawała mówić, a jemu to najwyraźniej nie przeszkadzało, ba!, chyba nawet sprawiało przyjemność.

– Al, zobacz, kto przyszedł! Wujek Dung!

Rozkokoszona przez Narcyzę dziewczynka naprawdę odwróciła głowę (bez kokardy, ale za to w tiarze), żeby spojrzeć na matkę i jej towarzysza. A zaledwie sekundę później miała już tak przerażoną minę, jak przyczajony w przeciwległym kącie pokoju Severus.

– Kurwa – rzucił pod nosem mistrz eliksirów.

– Och, jak możesz?! – zawołał wstrząśnięty Lucjusz. – A dziecko?

– Przecież mnie stąd nie usłyszy.

– Jesteś pewien, cher ami? – rzucił nieznośny Malfoy, dostrzegając okazję, po czym chwytając ją z iście elficką gracją. – Z takimi uszami…

Temperatura w pokoju błyskawicznie spadła do zera. Trochę jak po zastosowaniu Szatańskiej Pożogi, tylko w drugą stronę. Snape skrzywił się niczym szarpnięty za wrażliwy nerw i odwrócił w stronę przyjaciela z mordem w oczach.

– To znaczy jakimi?

– No, jakby ci to… Hm… – Pod wpływem firmowego spojrzenia mistrza eliksirów Lucjuszowi język nieco skołowaciał, więc próbował przekazać ogólny koncept, wykonując dłońmi niezborne gesty tuż przy swoich idealnie wykrojonych uszach. – Nieco nietoperzowatymi.

– Jej uszy są w jak najlepszym porządku! Czego nie da się powiedzieć o wyłupiastych oczach Malfoyów, efekcie dekad chowu wsobnego.

Niestety, rozkojarzony przez Lucjusza pan domu na moment stracił czujność i nie zdołał zapobiec kolejnej tragedii. Bo w czasie, gdy Severus nie patrzył, Mundungus Fletcher zdołał przejąć Alicję z rąk roześmianej Yen, a potem zrobił dokładnie to, co zdarzało się już tyle razy wcześniej i miało już nigdy więcej nie powtórzyć. Jednak z tą dwójką zwyczajnie nie dało się poważnie rozmawiać, to jak rzucać grochem o ścianę.

Pisk Alicji wstrząsnął szybami w oknach. Przynajmniej jedno odziedziczyła po matce.

– Mundungusie – odezwał się Snape, ponownie głosem regulując w pokoju nieistniejące termostaty – czy byłbyś łaskaw nie rzucać moją córką, to nie worek wnykopieńków.

– Dzieci to lubią – zaprotestował zreformowany męt społeczny.

– Ośmielam się mieć odmienne zdanie.

Alicja poparła przedmówcę kolejnym głośnym krzykiem. To była kropla, która przepełniła czarę. Severus opuścił bezpieczną przystań, żeby przerwać zabawę.

– Ja ją wezmę – oświadczył lodowato.

Mundungus się nie opierał i dokonał aktu przekazania zakładniczki. 

I oto nagle stał się cud. Po godzinach wierzgania, marudzenia, kopania i demonstrowania bogatego spektrum złych humorów mała Alicja uspokoiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdy tylko znalazła się w ramionach mistrza eliksirów, na jej twarzyczce pojawił się wyraz nieziemskiej błogości, która wreszcie wygładziła jej – wcale nie takie ładne, niestety – rysy. A Severus? On też nie wyglądał na niezadowolonego, choć dobrze udawał. Wprawdzie niemal natychmiast zaczął się rozglądać za Yen albo Błyskotką, żeby przekazać im ten ciężar, ale na to już nikt nie dał się nabrać. Nie ulegało wątpliwości, że robi to wyłącznie pod publikę. Gdyby nie świadkowie i smutny obowiązek podtrzymywania imidżu, na pewno tak szybko nie wypuściłby jej z rąk. Ta informacja była akurat wypisana wielkimi literami na obu niepokojąco podobnych twarzach.

– Yen! – zawołał z cieniem paniki w głosie. 

Przewrotna żmija jednak ani przez moment nie zamierzała wybawiać go z kłopotu. Zbliżyła się tylko, żeby cmoknąć go w nos i potarmosić przygniecione tiarą, cienkie włoski Alicji.

– Och, trzymaj ją, Sever, przecież nic ci się nie stanie. A teraz w końcu czas na tort!

Ociekające wymyślnie uformowaną masą cukrową arcydzieło cukiernictwa wjechało do salonu na równie misternie wykonanym stelażu przy akompaniamencie trzasku zimnych ogni i bezpiecznych „nawet podczas domowych zastosowań” fajerwerków firmowanych nazwiskiem braci Weasley, które stanowiły jeden z urodzinowych prezentów. Wszyscy ruszyli z miejsc za Yen, radośnie intonującą nieskładne „Sto lat” wyrywające się naraz ze zbyt wielu nieszkolonych muzycznie gardeł. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo wśród przyjaciół ilość zdecydowanie odnosi zwycięstwo nad jakością. 

Zamieszanie w końcu na tyle odwróciło powszechną uwagę od mistrza eliksirów, że mógł w spokoju spędzić minutę ze swoją córką i w dniu urodzin szepnąć jej na (zupełnie zwyczajne, do cholery!) ucho to, czego nikt niepowołany nie podsłuchał.

***

Wieczorem, po długim dniu spędzonym na zabawianiu rozlicznych gości, których nawet specjalnie nie lubił, Severus dołączył do Yen na południowym balkonie ciągnącym się wzdłuż bocznej ściany pierwszego piętra. Rozciągał się z niego wspaniały widok na ogród i sięgający aż po horyzont park. W dole, pomimo panujących ciemności, nadal uwijał się Newton. Przez całe skrzacie życie marzył o pracy na świeżym powietrzu, jeszcze w Kruczym Gnieździe szkolił się pod okiem wujka, by zostać ogrodnikiem. Niewiele z tego wyszło i długo musiał się naczekać na swoją szansę, ale teraz… Teraz miał całe hektary do wyłącznej dyspozycji. Błyskotka z kolei najbardziej na świecie pragnęła opiekować się kolejną małą księżniczką – i jej marzenie również się spełniło.

Pierwsze piętro dopiero niedawno zostało oddane do użytku, wcześniej musieli jeszcze przez pewien czas cisnąć się na parterze. Jednak po wielu awanturach, starciach koncepcji dekoratorskich, przemeblowania i jednym brutalnym przemalowaniu i ta część domu zaczynała wyglądać przyzwoicie. Najbliżej tarasu znajdowała się małżeńska sypialnia utrzymana w odcieniach błękitu, a w niej wielkie łoże z baldachimem, który przyprawiał mistrza eliksirów o drgawki. Przez pierwsze dni nie był w stanie zmrużyć pod nim oka, bo zaczynał śnić o tym, że jest artystą w wędrownym cyrku, i budził się z krzykiem. Tej bitwy nie mógł jednak wygrać. Szelma miała swoje sposoby, by nagiąć go do swojej woli. Bezpośrednio z sypialną łączył się dziecięcy pokoik – jak na razie rzadko używany, ponieważ Yenlla niechetnie rozstawała się z dzieckiem. Właśnie ten pokój pochłonął najwięcej nerwów i nakładów pracy. Najpierw miał być różowy… Niedoczekanie! Po koncercie wrzasków i jednym przykrym wypadku, gdy pani Niecałkiem-Snape zaczęła pakować walizki, stał się już kojąco szmaragdowy ze srebrnymi akcentami – ku uciesze reszty małej rodziny. Wisienką na torcie ślizgońskiego wystroju była lampka nocna w postaci wielkiego słoja po szczególnie paskudnym eliksirze, w którym leniwie wirowały błędne ogniki. 

Alicja była zachwycona.

Nieco dalej znajdowała się jeszcze biblioteka (a przynajmniej jej zalążek), kilka pustych pokojów o nadal niesprecyzowanym przeznaczeniu, a na samym końcu długiego korytarza… Pistacjowy salonik Yen wraz z pianinem, gramofonem, sekretarzykiem, wenecką lampą i lustrem oraz kolekcjonerską edycją dzieł wszystkich Shakespeare’a, do której prawa własności pozostawały kwestią dyskusyjną.

Yenlla stała na tarasie oparta o balustradę i z rozmarzeniem wpatrywała się w gwiazdy. Snape wątpił, czy w ogóle go zauważyła. Była… piękna. Po tylu latach i wielu perypetiach czasami nadal nie mógł w to uwierzyć. Dlaczego ze wszystkich miejsc na ziemi chciała być akurat tutaj? Z nim? Niedawna choroba nadała jej rysom subtelności oraz osobliwej szlachetności, która idealnie komponowała się z delikatną urodą. Severus w głębi duszy podejrzewał, że to zły znak, bo żadna zmiana w wypadku Yen nie była dobra. Jednak dopóki w pobliżu nie czaił się złowrogi cień, nie zamierzał się tym przejmować.

Mistrz eliksirów wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i z przyjemnością zaciągnął się dymem.

– Miałeś rzucić.

Uśmiechnął się do siebie pod nosem. No jasne, to od razu obudziło ją z marzeń. 

– Spójrzmy prawdzie w oczy, słońce dni moich. To przegrana bitwa.

Yen odwróciła się do niego, wydymając usta i opierając jedną dłoń na biodrze. Pozbyła się już ekskluzywnych koronek, które zamieniła na wygodne mugolskie legginsy i sweterek. Co wcale nie znaczy, że wyglądała gorzej.

– A co z Al?

– Nie palę przy niej.

Rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.

– Nigdy bym tego nie zrobił!

– No dobrze – westchnęła udobruchana. – Położyłeś ją spać?

– Owszem. Nadal nie znosi kąpieli, ale zasnęła jak suseł. Miała dzisiaj dużo wrażeń.

W oczach Yenlli ponownie pojawiła się czujność, jednak raczej z rodzaju tych psotno-zaczepnych.

– Ale nie uśpiłeś jej zaklęciem?

Przewrócił oczami.

– Ani nie użyłeś Silencio? – wypytywała dalej. – Ani wywaru z maku?

– Yenlla!

– Przyłapałam cię przynajmniej raz – wypomniała bezwzględnie.

Próbowała marszczyć brwi i wyglądać groźnie. Długo nie wytrzymała, bo za bardzo ją to wszystko bawiło. Zaśmiała się, zbliżając do niego kocim krokiem. Pokornie zgasił papierosa i pozbył się niedopałka, żeby mogła go bez oporów objąć i wtulić zimny nos w jego szyję.

– Wyjdź za mnie – wypalił bez zastanowienia.

– Znowu to samo! – jęknęła znudzona.

– Chcę się z tobą ożenić.

– Wiem.

– Więc w czym problem?

– Och, ależ z ciebie romantyk!

Severus stracił cierpliwość.

– Chyba za późno na wiersze pod gwiazdami, Yenlla. Mamy dziecko, wykańczamy dom, a ty sama umieściłaś mnie w aneksie do swojego kontraktu ze skrzatami. Nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz. To czysta formalność.

Zesztywniała w jego ramionach, po czym szybko się odsunęła. Spróbował ją przytrzymać, ale się wywinęła, odtrącając jego wyciągniętą dłoń. Oparła się o balustradę, tym razem tyłem, ze spuszczoną nisko głową.

– Zaczynasz mnie irytować – rzucił ostrzegawczo.

– Wiem.

– Zatem łaskawie przestań. Albo przynajmniej podaj jeden dobry powód. I nie życzę sobie znowu słyszeć o tym, że samotne gwiazdy lepiej się sprzedają. Wszyscy o nas wiedzą.

Nie patrzyła na niego. Przygryzała za to usta i tupała nogą, więc domyślił się, że jest zdenerwowana. Nie miał pojęcia dlaczego. Nie potrafił jaśniej wyrazić swoich intencji i miał dosyć krążenia w nieskończoność wokół tego samego tematu.

– Wiem, że chcesz mnie tylko wtedy, kiedy nie możesz mnie mieć – powiedziała cicho. – Nie tak całkiem, kompletnie. Dlatego nie zamierzam ryzykować. Stawka jest zbyt wysoka, jak sam zauważyłeś. Mamy wspólne dziecko, dom i skrzaty.

Tym razem to on się wkurzył.

– Jesteś nienormalna! Gdzie miałbym od ciebie uciec? Zainwestowałem w nas wszystko.

– Tu nie chodzi o pieniądze.

– Nie mówiłem o pieniądzach.

Sposób, w jaki na nią patrzył, nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co miał na myśli. Gdy w końcu podniosła głowę i na niego spojrzała, zobaczyła to wyraźnie w jego oczach i poczuła gdzieś w środku, całą sobą. Severus był… wszystkim. Sensem Życia. 

Problem w tym, że to niczego nie ułatwiało, wręcz przeciwnie. 

– Jeżeli masz dla mnie jeszcze jakieś zadania – odezwał się, siłą panując nad głosem – kolejny głupi test… W porządku, tylko powiedz. Ale nie będę wiecznie na okresie próbnym.

– W zasadzie jest jedna taka rzecz…

Twarz Yen ponownie się zmieniła. Zareagowała tak szybko, musiała myśleć o tym od dłuższego czasu. Trochę już ją znał.

– Chciałabym mieć drugie dziecko, Sever.

Nie musiał nawet zastanawiać nad odpowiedzią.

– To niemożliwe.

– Ależ oczywiście, że możliwe! – Yenlla cała wprost się rozjarzyła, gdy chwytała go za rękę, którą wcześniej odtrąciła. – Chorowałam, to prawda, ale teraz wszystko jest w porządku. Żaden istotny… organ nie został uszkodzony. Mogę mieć więcej dzieci. Rozmawiałam już o tym ze swoim lekarzem.

– Za moimi plecami?

– To byłoby jednak dziwne, gdybyś towarzyszył mi podczas takiej wizyty, nie sądzisz?

– To nie jest rozsądne.

– Nic, co kiedykolwiek zrobiliśmy, takie nie było – przypomniała. – A mimo to dobrze się skończyło.

– Dobrze?! Prawie umarłaś, Yenlla!

Uciszyła go, kładąc palec na jego ustach. 

– To było wtedy, a teraz jest teraz. Wszystko będzie inaczej, przygotujemy się odpowiednio… I ty mi pomożesz. Bez marudzenia wypiję każdy twój eliksir, będę się zdrowo odżywiać i przytyję, ile tylko będzie trzeba.

– Przecież nie o to chodzi – przerwał jej zmęczonym tonem. – Sama mówiłaś, że w twojej rodzinie w każdym pokoleniu rodzi się jedna córka.

– Może właśnie o to chodzi? – nie zniechęcała się, jej oczy błyszczały. – Może tyle wystarczy, żeby złamać klątwę? Badania Luny i jej matki… A jeśli właśnie tam znajduje się klucz? W ich rodzinie współczulność wygasła samoczynnie, zatem musi istnieć jakiś czynnik… Cokolwiek. Może warto spróbować? Dla mnie oczywiście jest już za późno, ale… Ale dla niej…

Snape uważnie jej się przyglądał. Z początku był tylko wstrząśnięty, ale z upływem czasu jego brwi coraz bardziej się marszczyły, a rysy twarzy twardniały. Zmieniały się w dobrze znaną maskę, pod którą ukrywał swoje uczucia. Odsunął się od Yen ze wstrętem.

– Sever? – zaniepokoiła się.

– Czy to dlatego, że Al jest za bardzo podobna do mnie? – zapytał poszarzały na twarzy.

– Słucham?

– Nie udawaj! – zaatakował ją z wściekłością, nad którą nie udało mu się zapanować. – Boisz się, że nigdy nie będzie ładna, że nie nada się na okładkowe dziecko pięknej Yenlli Honeydell.

– Jak śmiesz? – zaprotestowała gorąco.

– Nie wystarczy ci, że jest zdrowa. Salazar jeden wie, jakim cudem, ale jest! Że już teraz jest bardzo bystrym dzieckiem, że ma bardzo silną magiczną aurę. Nie, to dla ciebie za mało, bo jej włosy się nie kręcą i ma odrobinę odstające uszy.

– To akurat nie problem – powiedziała, tragicznie źle odczytując atmosferę na tarasie. – Uszy da się naprawić, gdy trochę podrośnie.

– Nie będziesz poprawiać Al! Ani mnożyć się jak królik, żeby mieć zapas na wszelki wypadek!

– Jak śmiesz tak do mnie mówić? Kocham naszą córkę!

– Najwyraźniej nie dostatecznie, skoro chcesz ją zostawić.

Zadrżała. Po raz pierwszy się zaniepokoiła. Mogła mieć przygotowaną od dawna przemowę, ale z Severusem nigdy nic nie szło według scenariusza.

– Ja… – zająknęła się. – Ja wcale nie…

W Snape’a jakby coś wstąpiło. Złapał ją za ramiona i potrząsnął. Czarne oczy tak mu pociemniały, że nie została w nich ani odrobina światła. Znowu spoglądał w głąb otchłani.

– To nie ty spędzałaś noce na korytarzu w szpitalu od piwnicy po dach śmierdzącym krwią. To nie ty słyszałaś, że nie ma nadziei. To nie ty sprawdzałaś formalności w procesie magicznej adopcji…

Przerażonej Yen zatrzęsły się wargi.

– Czy ty chciałeś…

Przytrzymał jej twarz w dłoniach i zmusił, żeby na niego patrzyła.

– Nie chciałem żyć.

Yen i Severus spędzili razem bardzo dobry rok. Trudny, pełen wyzwań, a jednocześnie pod wieloma względami… wyzwalający. Nigdy wcześniej nie byli wobec siebie tak otwarci, po raz pierwszy nie mieli nic do stracenia ani do ukrycia. Rozmawiali o wszystkim, zwłaszcza w te długie noce, gdy Alicja budziła się z płaczem i za nic nie chciała ponownie zasnąć. Dlatego Severus, jeśli tylko zdążył, wynosił ją do drugiego pokoju i odcinał się od reszty świata silnym polem Silencio. Bo Yen z kolei była słaba i powinna wypoczywać, nie mogła ciągle wstawać, biegać do dziecka i się denerwować. Świadomie brał na siebie więcej obowiązków, ktoś przecież musiał. Godzinami kołysał córkę tak, jak nauczył się pod kpiącym spojrzeniem surowej Gwendolyn z oddziału dziecięcego. Ale pomimo jego starań nic nie pomagało, Yenlla nadal wstawała kierowana jakimś dodatkowym zmysłem i wszyscy razem tkwili bezsennie do pierwszych promieni świtu. 

Wtedy mogli mówić o wszystkim. Ona rozpaczała, że to jest bez sensu, że nigdy nie dadzą sobie rady, że dziecku pewnie byłoby lepiej w jakimś innym miejscu, z bardziej rozsądnymi rodzicami. A on musiał zaprzeczać, musiał ją uspokajać i zapewniać, że wszystko jakoś się ułoży. Nieważne, co sam czasami myślał, gdy padał ze zmęczenia. Nie mógł mówić na głos o tym, że też się boi… Ani tym bardziej doprecyzować, czego konkretnie. Jednak gdy Yen przez całą zimę nie tylko nie wpadła w czarną depresję, ale nawet nie złapała kataru, powoli zaczął się uspokajać. Żadne z nich nie chciało jednak bez potrzeby wracać do wspomnień ze szpitala. Szczególnie Severus, który nigdy nie przyznał się do swojego chwilowego załamania w tym najczarniejszym z momentów. Do niczego to nie prowadziło, nikomu nie służyło. Były znacznie ważniejsze sprawy.

Ale teraz, gdy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Yen może żałować brzydkiej córki, z którą przez niego utknęła, coś w nim pękło i szczerość wylała się szerokim strumieniem.

– Nie chcę zostać sam.

Yenlla przyciągnęła go do siebie, objęła i pocałowała, zanim bardzo cicho wyznała:

– Tak mi przykro, że będziesz musiał.

Nie odpowiedział, bo co można odpowiedzieć na takie stwierdzenie?

– To i tak się stanie – kontynuowała spokojnie. – Wiedzieliśmy o tym od zawsze, kochanie. A gdy już się wydarzy, to czy wolałbyś zostać z jedną, zapewne bardzo samotną dziewczynką, czy może zapewnić jej rodzeństwo, które chociaż trochę złagodzi cios? Nigdy nie będzie sama. Nie tak, jak my.

Severus milczał, obejmując ją tylko coraz mocniej i mocniej pod gwiazdami, które nie przejmowały się ich osobistymi dramatami. Na dworze powoli robiło się chłodno, więc Yen drżała… Z zimna i emocji.

– Chcę mieć syna, Sever. 

– Tego nie mogę zagwarantować.

– Na szczęście mamy jeszcze nieco czasu na próby.

Yenlla odsunęła się o krok, ale nadal mocno ściskała jego dłonie w swoich. Uśmiechała się, choć trochę smutno. Nie było jednak na jej twarzy cienia, strachu ani cierpienia. Tylko błyszczące oczy i zalotnie przygryziona warga, jak za najlepszych lat.

– To była długa droga – powiedział Snape.

– Wyboista – zgodziła się.

– Ale końca nie da się przewidzieć.

– Nie.

Gdy Yen obudziła się w szpitalu – obolała jak cholera, więc najwyraźniej żywa; wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew magomedycynie i wbrew przeznaczeniu – doszła do rozsądnego wniosku, że nic jej nie zabije. 

Yenlla Vanilla Etain Tytania Honeydell-Snape-Lupin-Snape zwiedziła Koszmarny Dwór i skorzystała ze wszystkich dostępnych atrakcji. Spędziła dwadzieścia lat w piwnicy swojego spalonego przez Śmierciożerców domu. Była w płonącej operze. Stała na błoniach Hogwartu podczas wielkiej bitwy. Przeżyła Pierwszą Wojnę. Przeżyła Drugą Wojnę. Przeżyła zamach bombowy. Przez czterdzieści dwa lata z powodzeniem walczyła ze swoim zbuntowanym organizmem i darem/przekleństwem, którego nikt nie rozumiał – z nią samą włącznie. Pokonała zwycięsko wszystkie pułapki show-biznesu. Nie dała się pożreć rosyjskim wilkołakom. Nie pozwoliła się otruć Marisol. Nie wpadła w alkoholizm – a przynajmniej nigdy nie na długo.

Przetrwała wszystkie humory Severusa Snape’a. 

I nie umarła przy porodzie. 

Nic dziwnego, że uznała, iż jest niezniszczalna. Oczywiście świadczyło to o wielkim wrodzonym optymizmie, ale… może… mimo wszystko…

Zdecydowanie miała dla kogo żyć.  

– Nikt nie potrafi przewidzieć przyszłości – rzuciła wesoło. – Nawet Sybilla Trelawney.

– Zwłaszcza Sybilla Trelawney – podkreślił.

– A co? Pytałeś?

– Jestem zdesperowany, nie szalony.

– Ja pytałam – pochwaliła się, po czym obojętnie machnęła ręką. – Naprawdę nie warto.

Mistrz eliksirów nie dał się jednak wybić z rytmu żartami.

– Czy to twój jedyny warunek? – powrócił do głównego wątku. – Dziecko?

– Jedno – rozważała na głos szelma – albo dwójka. Jeszcze nie zdecydowałam.

– Nie przeciągaj struny, Yenlla.

– Niech będzie jedno – uznała zgodnie.

Severus spojrzał w górę, jakby prosił o zmiłowanie całe niebiosa i wszystkich aktualnie słuchających bogów i/lub martwych czarodziejów-patronów. Jak na życzenie, chmury nad jego głową rozsunęły się, odsłaniając olśniewająco jasny księżyc w pełni. Pomyślał, że to dobrze. Od pewnego czasu pełnie zawsze wprawiały go w dobry nastrój. Nadal miał je starannie oznaczone w kalendarzu, chociaż już tego nie potrzebował. Niektórych przyzwyczajeń ciężko się pozbyć.

– No to chodź – rzucił, pociągając ją za rękę.

Zdezorientowana Yen postąpiła kilka niezdarnych kroków.

– Co?

– Chyba nie zamierzasz tak tu stać i czekać, aż Księżycowy Zając zrzuci ci gotowe niemowlę na ręce? Kiedy ostatni raz sprawdzałem, nie tak to działało. Wymaga jednak sporo wysiłku, zapomniałaś? Jeśli tak, chętnie ci przypomnę. Powinienem jeszcze mieć gdzieś szablony.

Yenlla stanęła jak wryta. Severus tradycyjnie nie zwrócił na to uwagi i dalej szedł przed siebie, aż dotarł do jasno oświetlonego wyjścia z tarasu. Dopiero tam się obrócił i spojrzał na nią wyczekująco.

– Taaak? – ponaglił ją. – O co znowu chodzi? Chyba nie chcesz robić tego tutaj, słońce dni moich. A może się mylę?

Nadal nie bardzo wiedziała, jak zareagować na tę nagłą zmianę. Na szczęście minione lata intuicyjnej obsługi mistrza eliksirów nauczyły ją, że najlepiej za wiele się nad tym nie zastanawiać i po prostu płynąć z prądem. Zaśmiała się i dołączyła do Severusa. Ich palce splotły się zupełnie naturalnie, gdy razem wchodzili w krąg ciepłego, domowego światła.

– Yen – zaczął o wiele ciszej i bardziej ostrożnie.

– Och, wyduś to z siebie wreszcie, Sever.

– Kocham cię. 

4 uwagi do wpisu “Epilog

  1. Kate

    Doczekaliśmy się:) Chociaż trochę przykro że to już koniec. Przed czytaniem tego rozdziału musiałam przypomnieć sobie wcześniejsze, ale zrobiłam to z dużą przyjemnością. I na pewno jeszcze nie raz chętnie do ŻdŚ wrócę bo jest jednym z moich ulubionych fanficów. Część pierwszą mam w pdf, mam nadzieję, że druga też będzie dostępna w tym formacie. Szkoda by było jakby kiedyś przepadła. Mam nadzieję, że będziesz pisać dalej. I tak po cichu liczę, że jeszcze kiedyś zajrzymy do Yen i Seva, może w jakichś miniaturkach…

    Polubienie

    1. Meadager Szalona

      Cześć :)
      Jestem na wattpadzie i fanfiction.net, gdzie zamieszczam wszystkie nowe fanfiki. Tutaj już nie wrócę i niczego nie opublikuję, nawet jeśli zdecyduję się napisać cokolwiek o Yen&Severze. Po prostu forma bloga mi się przejadła. Zapraszam do mnie w nowym miejscu :)

      Polubienie

      1. Kate

        Wiem, na fanfiction.net czytałam „Nietoperze nie tańczą” przy którym również miło spędziłam czas. Te ostatnio opublikowane też na pewno przeczytam:)

        Polubienie

  2. „Yenlla Vanilla Etain Tytania Honeydell-Snape-Lupin-Snape zwiedziła Koszmarny Dwór i skorzystała ze wszystkich dostępnych atrakcji. Spędziła dwadzieścia lat w piwnicy swojego spalonego przez Śmierciożerców domu. Była w płonącej operze. Stała na błoniach Hogwartu podczas wielkiej bitwy. Przeżyła Pierwszą Wojnę. Przeżyła Drugą Wojnę.” i ja też to wszystko przeżywałam razem z nią! To jest koniec ery. Najlepszej ery. Pierwszy raz przeczytałam ŻdŚ jeszcze na oryginalnym Onecie około 2007, wtedy jeszcze aktywnie się tworzył pierwszy tom i to wszystko było jeszcze obłąkaną parodią, dopóki nie zrobiłaś z tego jeszcze lepszego dzieła i kanonu dla snejperek. Nigdy nie zapomnę tej historii, to jest absolutnie bezbłędny, absolutnie najlepszy fanfik HP o Snejpie. Nie wierzę, że to już koniec, a z drugiej strony bardzo się cieszę, że wszystko się poskładało ładnie do końca. <3

    Polubienie

Dodaj komentarz